Poznań,
komnata na wieży zamkowej - 12 grudnia 1283
Przebywanie
w jednej komnacie z księżną Ludgardą wywoływało we mnie
mieszankę różnorakich uczuć z repertuaru dostępnego kotom.
Zwłaszcza kotom takim jak ja. Kotom wiedzącym cokolwiek a nawet
wiele o ludzkich emocjach. Chciałem być przy niej i towarzyszyć
jej cały dzień, lecz jednocześnie było to dla mnie smutne i
przykre. Przez mój koci łeb przewijało się jeszcze wiele innych
emocji, o których teraz nie będę Wam opowiadał.
Do
izby na wieży dostęp miały tylko trzy wyznaczone dworki. No i ja.
Kotu nikt nie wzbraniał wejścia. Od kiedy sama pani popadła w
niełaskę u swego małżonka, żadna z dam nie rwała się do posług
przy niej. Nie miało już sensu liczyć na względy czy na to, że
książęca para wyswata jakiegoś możnego rycerza, a może i
dorzuci coś do posagu. Czasy wielkiej miłości księcia i księżnej
dawno minęły. Jedni mówili, że przyczyną jest brak potomka. Inni
wspominali o... Darujcie, ale nad tym rozwodził się nie będę. Mam
swoje kocie powody.
Teraz
spoglądałem na jej wdzięczną postać i nie wiedziałem, co mam
zrobić. Jak przekazać jej straszliwą wieść? Jak ostrzec przed
niebezpieczeństwem? Nie wiem czemu ludzie nie rozumieją kociego
miauczenia. Przecież każdego dnia tyle wam sygnalizujemy, a wy nic.
Gdybym mógł cokolwiek zrobić. Przekonać ją, aby podążyła za
mną i wyprowadzić z zamku. Z tego gniazda intryg.
Ludgarda
była pilnowana. To fakt. Jednak nie na tyle, by nie mogła się
wymknąć gdyby tylko chciała. Nikt tej ewentualności nie brał pod
uwagę. Niby dokąd miałaby się udać? Na scenie politycznych
przetargów przestała się liczyć już kilka lat temu. Jej ojciec,
książę meklemburski Henryk I Pielgrzym, dał się złapać
Saracenom i tym sposobem osłabił na długie lata swoje księstwo.
Nikt nie wiedział czy wróci, czy nie wróci. Skłóceni synowie nie
bardzo chętnie widzieliby u siebie siostrę – kolejną
pretendentkę do schedy. Pozostawało Pomorze Gdańskie, ale w
obecnej sytuacji tam również nikt by się nie ujął za Ludgardą,
a i nie wiadomo czy udzieliłby jej schronienia.
Czas
mijał, a ja nie wiedziałem co robić. Czułem się zupełnie
bezradny. Po co tu byłem, skoro nie mogłem pomóc?
Chata
gdzieś w lesie – 14 października 1283
Ranny
odetchnął głęboko i otworzył oczy. Nie czuł się dobrze.
Kręciło mu się w głowie i nie potrafił na niczym skupić wzroku.
To, co majaczyło mu przed oczami, było otoczeniem zupełnie
nieznanym. Wzrok ćmiły mu też czerwone plamy i niespodziane błyski
połączone z bólem rozsadzającym czaszkę.
- Zawrzyj
oczy panie – usłyszał chropowaty kobiecy głos. Raczej nie
należał on do młodej niewiasty – Nie męcz się niepotrzebnie.
Próbowałam pomóc, ale nie mogę. Nie na moją to moc. Więc
posłuchaj mnie. Wiem ci ja, że spieszyłeś do kogoś...
- Tak,
do niej, do Lu... - zabrakło mu tchu
- Niebawem
umrzesz i już nigdy jej nie ujrzysz – powiedziała kobieta
stanowczo i z pewnym smutkiem w głosie – Nie wiem, co zali mnie
pcha, ale mogę to zmienić, chociaże nie tako, jako być pragnął.
Mogę sprawić... - wytłumaczyła mu co może sprawić. Słuchał
jej i niewiele rozumiał. Nie był pewny czy naprawdę coś słyszy,
czy to tylko wywołane gorączką majaki. Było mu wszystko jedno.
Wszystko prócz tego, by jeszcze raz zobaczyć ukochaną, z którą
nigdy nie mógł się połączyć.
- Dobrze
– wycharczał, gdy stara skończyła – Niech tak będzie nawet
gdybym miał duszę zaprzedać i niebo stracić. Nic mi. Niech
będzie! - tylko na tyle było go stać. Potem stracił przytomność.
Poznań,
komnata na wieży zamkowej - 13 grudnia 1283
- Pani – dworka nie czuła się zbyt pewnie. Gdyby mogła, już dawno zrezygnowałaby z tej niewdzięcznej służby. Teraz zaś zażądano od niej i jej towarzyszek czegoś okropnego.
- Tak? - Ludgarda odwróciła się od okna w stronę przybyłych dam. Dostrzegła, że wraz z nimi wszedł jeden z książęcych dworzan. Na mgnienie oka jej serce przeniknęło straszne przeczucie.
- Pani... - powtórzyła drugi raz dworka niepewnie. W tym momencie wszystko zaczęło dziać się szybko. Dworzanin przepchnął się do przodu i uderzył księżnę w twarz. Powalona ciężkim ciosem upadła na podłogę. Tamten przycisnął ją do ziemi kolanami i złapał za ręce.
- No już – krzyknął w stronę kobiet. Odzyskały pewność siebie. Skoczyły na pomoc, lecz nie swojej pani! Jedna z nich przycisnęła skórzaną poduchę do twarzy Ludgardy...
Zerwałem
się z miejsca i z całą kocią zręcznością skoczyłem do przodu.
Pazurami darłem i drapałem napastników. Zręcznie wywijałem się
tym, którzy próbowali mnie schwytać. Wreszcie jakaś silna ręka
złapała mnie za kark i cisnęła o ścianę. To dworzanin, który
resztę zostawił swoim towarzyszkom i teraz mógł zająć się
niesfornym zwierzakiem. Uderzyłem w mur z impetem. Siły mnie
opuściły. Zerwałem się jeszcze raz, ale silne ramię złapało
mnie za kark i przytrzymało w górze. Uderzałem pazurami bezładnie
i zupełnie bezcelowo.
Na
moich oczach mordowano kobietę, którą kochałem. Nic nie mogłem
zrobić, ach gdybym miał moją dawną postać, mój miecz... Teraz
ja, rycerz Dobiesław Zaremba, mogłem się tylko bezradnie
przyglądać. Byłem tylko kotem. Małym i bezsilnym zwierzakiem. Cóż
mi pozostało? Wiele, wiele kocich żyć, w czasie których będę
mógł przez wieki opłakiwać ukochaną.
Katedra
gnieźnieńska – 26 czerwca 1295
Śluby
z Ryksą ani też później z trzecią żoną Małgorzatą księciu
Przemysłowi szczęścia nie dały. Nie udały się plany
dynastyczne, gdyż nie doczekał się syna. Jedynie druga żona Ryksa
urodziła mu córkę. Za to mozolnym trudem i poprzez polityczne
zabiegi udało mu się ostatecznie zdobyć koronę bardzo okrojonych
ziem piastowskich. Była to pierwsza koronacja polskiego króla po
219 latach. Jednak i tym Przemysł nie miał się cieszyć zbyt
długo.
Sierniki
koło Rogoźna – 8 lutego 1296
Konie
zaczęły opadać z sił. Pogoń była tuż tuż. Jakub Guntersberg
niespokojnie oglądał się za siebie. Coraz bardziej obawiał się,
iż nie uda im się ujść pogoni. Jednak rozkaz był wyraźny.
Przywieźć monarchę żywego. Nie zabijać. Teraz ciężko ranny
król tylko opóźniał ucieczkę. Mimo tego nie można było go tu
zostawić. Nie wolno też było pozbawiać go życia. Konie zapadały
się w śniegu i co gorsza ich trop był aż nadto wyraźny.
„Może
jednak zostawić?” - przemknęło przez myśl Jakubowi. Jego
podkomendni coraz bardziej wilkiem spoglądali na jeńca, a niekiedy
wydawało się, że i na swojego dowódcę. Ich oczy błyskały
złowrogo, a para wydobywająca się z ust świadczyła o stekach
bezgłośnych przekleństw, jakimi rzucali. Co robić? Nie ujdą z
ciężko rannym człowiekiem. Jak się wytłumaczy margrabi?
- Panie,
trza brańca ubić – stwierdził jadący po jego prawej stronie
Zygfryd. - Nie lza – odwarknął Jakub.
- Dyć nas dojdą!
Dowódca
nie odpowiedział. Ponaglił konie do galopu, ale szybko znowu musiał
zwolnić. Rumak z rannym wyraźnie spowalniał ucieczkę. Wreszcie
stanął i obejrzał się za siebie. Potem uważne zlustrował
wzrokiem swoich ludzi. Czekali. Podjął decyzję.
- Złóżcie
go z konia i posadźcie przy tym drzewie – pokazał rosnącą
nieopodal lipę. - Ubić?
- Nie!
Niechaj go najdą żywego. Nic panom brand... - zająknął się, bo
powiedział już za dużo. Potem dodał - po martwym. Może nie
zamarznie. Prędzej i w konie!
Zostawili
go i odjechali. Przemysł to myślał jasno to czuł, że zapada w
mrok. Rany były ciężkie, ale ciągle miał nadzieję, że za
chwilę znajdą go jego ludzie. Jeszcze była nadzieja. Nagle pojawił
się przy nim cień. Czy to majak, czy jawa? Czarny kot. Jakby
znajomy. Skądś go znał, ale skąd? Kot prychnął i spoglądał na
niego swoimi ślepiami. W tych ślepiach czaiła się wściekłość
i nienawiść. Może tylko tak mu się wydawało?
- Bies?
- spytał niepewnie – Przyszedłeś po moją duszę?
Nie
było odpowiedzi, lecz zamiast niej pojawiło się wspomnienie.
Wspomnienie kobiety, którą kiedyś kochał, a potem kazał
zamordować. Czy żałował tej decyzji? Nie starczyło mu czasu, by
się nad tym zastanowić. Było przecież tyle innych rzeczy i...
Kot
machnął łapą i ostre pazury przecięły szmatę, jaką była
przewiązana rana na ramieniu. Krwawienie nasiliło się. Drugie
machnięcie i kolejna rana została otwarta. Król nie mógł się
ruszyć. Nie tylko dlatego, że brakowało mu sił, ale i dlatego, że
pozostawiono go skrępowanego. Kot tym razem uderzył wprost w ranę.
Potem znowu i znowu. Ciosy stały się szybkie i pełne pasji.
Przemysł zaczął krzyczeć z bólu. Po jakimś czasie nie miał już
sił nawet na krzyk. Jęczał coraz ciszej. Kot pracował nad nim z
wprawą doświadczonego kata.
Usłyszał
tętent koni. Skoczył w mrok. Drogą nadjechali królewscy woje.
Jeden z nich zobaczył ciało swojego władyki. Zeskoczył z konia i
podbiegł do pana. Po chwili wyprostował się i spojrzał ze zgrozą
na pozostałych.
-
Zabili go. Brandenburczyki, albo ki diabeł... - splunął –
Straszne mu rany zadali! Psy bez czci – warknął przez zęby. Jego
stwierdzeniu odpowiedziało ciche miauknięcie dochodzące gdzieś z
ciemności.
Poznań
– 26 grudnia (13 grudnia wg kalendarze juliańskiego) 2011
Słońce
zaszło już jakiś czas temu i zapewne mrok okryłby całe miasto,
gdyby nie światła latarń, kolorowe oświetlenie sklepowych wystaw
i to wszystko, co sprawia, że nawet nocą większość ulic Poznania
wydaje się miejscem bezpiecznym i przyjaznym. Mimo pory roku nie
było śniegu, a tylko niekiedy siąpił lekki deszczyk.
Spóźniony
przechodzień wracał ze świątecznego przyjęcia rodzinnego. Te
kilka kieliszków Santa Julia Cabernet, jakie wypił tego dnia,
powoli ulatniało się z głowy. Czuł się lekko i wyjątkowo
dobrze. Z rynku skręcił we Franciszkańską. Mimochodem zobaczył
całującą się parę pod biblioteką. Ruszył dalej mijając
jeszcze żwawego staruszka, który wybrał się chyba na wieczorny
spacer, a potem gdy dochodził już do Góry Przemysła zrobiło się
dziwnie pusto. Przyspieszył. Na wysokości kościoła św. Antoniego
usłyszał to. Z pobliskiej ulicy Ludgardy dochodziło żałosne
miauczenie. Niby kocie, a jakby nie kocie. Było w nim coś
niesamowitego. Coś tak żałosnego i smutnego, że aż serce
słuchającego zamarło na chwilę. Zadrżał poruszony zabobonnym
pradawnym lękiem. Przełamał się. Spojrzał zza rogu i
rzeczywiście. Zobaczył dużego czarnego kota, który skończył
swoje zawodzenie i niespiesznym krokiem odchodził w górę ulicy.
Wreszcie zniknął i wszystko było jak dawniej. Latarnie świeciły,
deszcz siąpił, a ludzie wracali do swoich mieszkań. Ulice znowu
zdawały się przyjazne i bezpieczne.
Świetne opowiadanie Stefan. Bardzo mi sie podobało to narastające napiecie. Czekam na następne. Mam nadzieję, że nie zacząłeś od njlepszego. :P
OdpowiedzUsuńTo jest ostatnie, jakie napisałem, więc może tak być :)
OdpowiedzUsuńNatomiast drugie, jakie tu zamieściłem.
Narastające napięcie to jedno ale naprawdę mistrzowskie było jego nagłe rozładowanie, kiedy z ciemności dobiegło miauknięcie :)
OdpowiedzUsuńhttp://histmag.org/Ludgarda-i-Przemysl-czyli-bajka-bez-happy-endu-9140
OdpowiedzUsuńciekawie ukazałeś tą historię Stefan ;)
Tak się moim zdaniem tworzy najlepsze fantasy - w miarę trzymając się historii i tylko wypełniając pewne luki pomiędzy znanymi faktami :)
OdpowiedzUsuńCoś jak trylogia husycka Sapkowskiego.
Co prawda to prawda - trylogia husycka trzyma poziom :) i miło się ją czytało, oprócz tych łacińskich wstawek. Może i klimat średniowiecza oddawały ale dla mnie, przeciętnego zjadacza mięsa, stwarzało problem bo łaciny nie znam:)
OdpowiedzUsuń