środa, 11 maja 2016

Ludgarda cz. 2

Poznań, komnata na wieży zamkowej - 12 grudnia 1283
Przebywanie w jednej komnacie z księżną Ludgardą wywoływało we mnie mieszankę różnorakich uczuć z repertuaru dostępnego kotom. Zwłaszcza kotom takim jak ja. Kotom wiedzącym cokolwiek a nawet wiele o ludzkich emocjach. Chciałem być przy niej i towarzyszyć jej cały dzień, lecz jednocześnie było to dla mnie smutne i przykre. Przez mój koci łeb przewijało się jeszcze wiele innych emocji, o których teraz nie będę Wam opowiadał.

Do izby na wieży dostęp miały tylko trzy wyznaczone dworki. No i ja. Kotu nikt nie wzbraniał wejścia. Od kiedy sama pani popadła w niełaskę u swego małżonka, żadna z dam nie rwała się do posług przy niej. Nie miało już sensu liczyć na względy czy na to, że książęca para wyswata jakiegoś możnego rycerza, a może i dorzuci coś do posagu. Czasy wielkiej miłości księcia i księżnej dawno minęły. Jedni mówili, że przyczyną jest brak potomka. Inni wspominali o... Darujcie, ale nad tym rozwodził się nie będę. Mam swoje kocie powody.
Teraz spoglądałem na jej wdzięczną postać i nie wiedziałem, co mam zrobić. Jak przekazać jej straszliwą wieść? Jak ostrzec przed niebezpieczeństwem? Nie wiem czemu ludzie nie rozumieją kociego miauczenia. Przecież każdego dnia tyle wam sygnalizujemy, a wy nic. Gdybym mógł cokolwiek zrobić. Przekonać ją, aby podążyła za mną i wyprowadzić z zamku. Z tego gniazda intryg.
Ludgarda była pilnowana. To fakt. Jednak nie na tyle, by nie mogła się wymknąć gdyby tylko chciała. Nikt tej ewentualności nie brał pod uwagę. Niby dokąd miałaby się udać? Na scenie politycznych przetargów przestała się liczyć już kilka lat temu. Jej ojciec, książę meklemburski Henryk I Pielgrzym, dał się złapać Saracenom i tym sposobem osłabił na długie lata swoje księstwo. Nikt nie wiedział czy wróci, czy nie wróci. Skłóceni synowie nie bardzo chętnie widzieliby u siebie siostrę – kolejną pretendentkę do schedy. Pozostawało Pomorze Gdańskie, ale w obecnej sytuacji tam również nikt by się nie ujął za Ludgardą, a i nie wiadomo czy udzieliłby jej schronienia.
Czas mijał, a ja nie wiedziałem co robić. Czułem się zupełnie bezradny. Po co tu byłem, skoro nie mogłem pomóc?

Chata gdzieś w lesie – 14 października 1283
Ranny odetchnął głęboko i otworzył oczy. Nie czuł się dobrze. Kręciło mu się w głowie i nie potrafił na niczym skupić wzroku. To, co majaczyło mu przed oczami, było otoczeniem zupełnie nieznanym. Wzrok ćmiły mu też czerwone plamy i niespodziane błyski połączone z bólem rozsadzającym czaszkę.
- Zawrzyj oczy panie – usłyszał chropowaty kobiecy głos. Raczej nie należał on do młodej niewiasty – Nie męcz się niepotrzebnie. Próbowałam pomóc, ale nie mogę. Nie na moją to moc. Więc posłuchaj mnie. Wiem ci ja, że spieszyłeś do kogoś... 
- Tak, do niej, do Lu... - zabrakło mu tchu 
- Niebawem umrzesz i już nigdy jej nie ujrzysz – powiedziała kobieta stanowczo i z pewnym smutkiem w głosie – Nie wiem, co zali mnie pcha, ale mogę to zmienić, chociaże nie tako, jako być pragnął. Mogę sprawić... - wytłumaczyła mu co może sprawić. Słuchał jej i niewiele rozumiał. Nie był pewny czy naprawdę coś słyszy, czy to tylko wywołane gorączką majaki. Było mu wszystko jedno. Wszystko prócz tego, by jeszcze raz zobaczyć ukochaną, z którą nigdy nie mógł się połączyć. 
- Dobrze – wycharczał, gdy stara skończyła – Niech tak będzie nawet gdybym miał duszę zaprzedać i niebo stracić. Nic mi. Niech będzie! - tylko na tyle było go stać. Potem stracił przytomność.

Poznań, komnata na wieży zamkowej - 13 grudnia 1283

- Pani – dworka nie czuła się zbyt pewnie. Gdyby mogła, już dawno zrezygnowałaby z tej niewdzięcznej służby. Teraz zaś zażądano od niej i jej towarzyszek czegoś okropnego. 
- Tak? - Ludgarda odwróciła się od okna w stronę przybyłych dam. Dostrzegła, że wraz z nimi wszedł jeden z książęcych dworzan. Na mgnienie oka jej serce przeniknęło straszne przeczucie. 
- Pani... - powtórzyła drugi raz dworka niepewnie. W tym momencie wszystko zaczęło dziać się szybko. Dworzanin przepchnął się do przodu i uderzył księżnę w twarz. Powalona ciężkim ciosem upadła na podłogę. Tamten przycisnął ją do ziemi kolanami i złapał za ręce. 
- No już – krzyknął w stronę kobiet. Odzyskały pewność siebie. Skoczyły na pomoc, lecz nie swojej pani! Jedna z nich przycisnęła skórzaną poduchę do twarzy Ludgardy...
Zerwałem się z miejsca i z całą kocią zręcznością skoczyłem do przodu. Pazurami darłem i drapałem napastników. Zręcznie wywijałem się tym, którzy próbowali mnie schwytać. Wreszcie jakaś silna ręka złapała mnie za kark i cisnęła o ścianę. To dworzanin, który resztę zostawił swoim towarzyszkom i teraz mógł zająć się niesfornym zwierzakiem. Uderzyłem w mur z impetem. Siły mnie opuściły. Zerwałem się jeszcze raz, ale silne ramię złapało mnie za kark i przytrzymało w górze. Uderzałem pazurami bezładnie i zupełnie bezcelowo.
Na moich oczach mordowano kobietę, którą kochałem. Nic nie mogłem zrobić, ach gdybym miał moją dawną postać, mój miecz... Teraz ja, rycerz Dobiesław Zaremba, mogłem się tylko bezradnie przyglądać. Byłem tylko kotem. Małym i bezsilnym zwierzakiem. Cóż mi pozostało? Wiele, wiele kocich żyć, w czasie których będę mógł przez wieki opłakiwać ukochaną.

Katedra gnieźnieńska – 26 czerwca 1295
Śluby z Ryksą ani też później z trzecią żoną Małgorzatą księciu Przemysłowi szczęścia nie dały. Nie udały się plany dynastyczne, gdyż nie doczekał się syna. Jedynie druga żona Ryksa urodziła mu córkę. Za to mozolnym trudem i poprzez polityczne zabiegi udało mu się ostatecznie zdobyć koronę bardzo okrojonych ziem piastowskich. Była to pierwsza koronacja polskiego króla po 219 latach. Jednak i tym Przemysł nie miał się cieszyć zbyt długo.

Sierniki koło Rogoźna – 8 lutego 1296
Konie zaczęły opadać z sił. Pogoń była tuż tuż. Jakub Guntersberg niespokojnie oglądał się za siebie. Coraz bardziej obawiał się, iż nie uda im się ujść pogoni. Jednak rozkaz był wyraźny. Przywieźć monarchę żywego. Nie zabijać. Teraz ciężko ranny król tylko opóźniał ucieczkę. Mimo tego nie można było go tu zostawić. Nie wolno też było pozbawiać go życia. Konie zapadały się w śniegu i co gorsza ich trop był aż nadto wyraźny.
„Może jednak zostawić?” - przemknęło przez myśl Jakubowi. Jego podkomendni coraz bardziej wilkiem spoglądali na jeńca, a niekiedy wydawało się, że i na swojego dowódcę. Ich oczy błyskały złowrogo, a para wydobywająca się z ust świadczyła o stekach bezgłośnych przekleństw, jakimi rzucali. Co robić? Nie ujdą z ciężko rannym człowiekiem. Jak się wytłumaczy margrabi?
- Panie, trza brańca ubić – stwierdził jadący po jego prawej stronie Zygfryd. 
- Nie lza – odwarknął Jakub. 
- Dyć nas dojdą!
Dowódca nie odpowiedział. Ponaglił konie do galopu, ale szybko znowu musiał zwolnić. Rumak z rannym wyraźnie spowalniał ucieczkę. Wreszcie stanął i obejrzał się za siebie. Potem uważne zlustrował wzrokiem swoich ludzi. Czekali. Podjął decyzję.
- Złóżcie go z konia i posadźcie przy tym drzewie – pokazał rosnącą nieopodal lipę. 
- Ubić? 
- Nie! Niechaj go najdą żywego. Nic panom brand... - zająknął się, bo powiedział już za dużo. Potem dodał - po martwym. Może nie zamarznie. Prędzej i w konie!
Zostawili go i odjechali. Przemysł to myślał jasno to czuł, że zapada w mrok. Rany były ciężkie, ale ciągle miał nadzieję, że za chwilę znajdą go jego ludzie. Jeszcze była nadzieja. Nagle pojawił się przy nim cień. Czy to majak, czy jawa? Czarny kot. Jakby znajomy. Skądś go znał, ale skąd? Kot prychnął i spoglądał na niego swoimi ślepiami. W tych ślepiach czaiła się wściekłość i nienawiść. Może tylko tak mu się wydawało?
- Bies? - spytał niepewnie – Przyszedłeś po moją duszę?
Nie było odpowiedzi, lecz zamiast niej pojawiło się wspomnienie. Wspomnienie kobiety, którą kiedyś kochał, a potem kazał zamordować. Czy żałował tej decyzji? Nie starczyło mu czasu, by się nad tym zastanowić. Było przecież tyle innych rzeczy i...
Kot machnął łapą i ostre pazury przecięły szmatę, jaką była przewiązana rana na ramieniu. Krwawienie nasiliło się. Drugie machnięcie i kolejna rana została otwarta. Król nie mógł się ruszyć. Nie tylko dlatego, że brakowało mu sił, ale i dlatego, że pozostawiono go skrępowanego. Kot tym razem uderzył wprost w ranę. Potem znowu i znowu. Ciosy stały się szybkie i pełne pasji. Przemysł zaczął krzyczeć z bólu. Po jakimś czasie nie miał już sił nawet na krzyk. Jęczał coraz ciszej. Kot pracował nad nim z wprawą doświadczonego kata.
Usłyszał tętent koni. Skoczył w mrok. Drogą nadjechali królewscy woje. Jeden z nich zobaczył ciało swojego władyki. Zeskoczył z konia i podbiegł do pana. Po chwili wyprostował się i spojrzał ze zgrozą na pozostałych.
- Zabili go. Brandenburczyki, albo ki diabeł... - splunął – Straszne mu rany zadali! Psy bez czci – warknął przez zęby. Jego stwierdzeniu odpowiedziało ciche miauknięcie dochodzące gdzieś z ciemności.

Poznań – 26 grudnia (13 grudnia wg kalendarze juliańskiego) 2011
Słońce zaszło już jakiś czas temu i zapewne mrok okryłby całe miasto, gdyby nie światła latarń, kolorowe oświetlenie sklepowych wystaw i to wszystko, co sprawia, że nawet nocą większość ulic Poznania wydaje się miejscem bezpiecznym i przyjaznym. Mimo pory roku nie było śniegu, a tylko niekiedy siąpił lekki deszczyk.
Spóźniony przechodzień wracał ze świątecznego przyjęcia rodzinnego. Te kilka kieliszków Santa Julia Cabernet, jakie wypił tego dnia, powoli ulatniało się z głowy. Czuł się lekko i wyjątkowo dobrze. Z rynku skręcił we Franciszkańską. Mimochodem zobaczył całującą się parę pod biblioteką. Ruszył dalej mijając jeszcze żwawego staruszka, który wybrał się chyba na wieczorny spacer, a potem gdy dochodził już do Góry Przemysła zrobiło się dziwnie pusto. Przyspieszył. Na wysokości kościoła św. Antoniego usłyszał to. Z pobliskiej ulicy Ludgardy dochodziło żałosne miauczenie. Niby kocie, a jakby nie kocie. Było w nim coś niesamowitego. Coś tak żałosnego i smutnego, że aż serce słuchającego zamarło na chwilę. Zadrżał poruszony zabobonnym pradawnym lękiem. Przełamał się. Spojrzał zza rogu i rzeczywiście. Zobaczył dużego czarnego kota, który skończył swoje zawodzenie i niespiesznym krokiem odchodził w górę ulicy. Wreszcie zniknął i wszystko było jak dawniej. Latarnie świeciły, deszcz siąpił, a ludzie wracali do swoich mieszkań. Ulice znowu zdawały się przyjazne i bezpieczne.

6 komentarzy:

  1. Świetne opowiadanie Stefan. Bardzo mi sie podobało to narastające napiecie. Czekam na następne. Mam nadzieję, że nie zacząłeś od njlepszego. :P

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest ostatnie, jakie napisałem, więc może tak być :)
    Natomiast drugie, jakie tu zamieściłem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Narastające napięcie to jedno ale naprawdę mistrzowskie było jego nagłe rozładowanie, kiedy z ciemności dobiegło miauknięcie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. http://histmag.org/Ludgarda-i-Przemysl-czyli-bajka-bez-happy-endu-9140

    ciekawie ukazałeś tą historię Stefan ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak się moim zdaniem tworzy najlepsze fantasy - w miarę trzymając się historii i tylko wypełniając pewne luki pomiędzy znanymi faktami :)
    Coś jak trylogia husycka Sapkowskiego.

    OdpowiedzUsuń
  6. Co prawda to prawda - trylogia husycka trzyma poziom :) i miło się ją czytało, oprócz tych łacińskich wstawek. Może i klimat średniowiecza oddawały ale dla mnie, przeciętnego zjadacza mięsa, stwarzało problem bo łaciny nie znam:)

    OdpowiedzUsuń