poniedziałek, 9 maja 2016

Ludgarda cz. 1

Czy wszystko pozostanie tak samo, kiedy mnie już nie będzie?
Czy książki odwykną od dotyku moich rąk, czy suknie zapomną
o zapachu mojego ciała? A ludzie?
Przez chwilę będą mówić o mnie, będą dziwić się mojej śmierci – zapomną.
Halina Poświatowska

Miłość jest śmiercią: śmiercią odrębności, śmiercią dystansu, śmiercią czasu.
Jonathan Carroll


Gościniec niedaleko Poznania – 25 września 1283
Kurz gościńca wgryzał się w twarz. Wdarł się nawet do oczu i ust. Drażnił nozdrza. Jednak Dobko nie miał siły, by go zetrzeć. Miał nawet trudności z przełykaniem śliny. Jego silne i wielkie jak konary dębu ramiona leżały bezwładnie na ziemi. Czuł wściekłość i wstyd. Oto on, Dobiesław Zaremba, zwycięzca turniejów i pogromca najbardziej znamienitych rycerzy uległ zwykłym zbójom. Wpadł w pułapkę i teraz konał na poznańskim gościńcu.

Myśli coraz mniej składnie kołatały się w głowie. Ostatnie słowa, jakie ku swemu zdumieniu usłyszał brzmiały:
- Przyfilujcie, coby ten krzy pachoł zapłacił co obiecał, a tego tu już ostawcie. Zara dychać przestanie.
Litościwy mrok okrył świadomość Dobka. Jednak oddychać jeszcze nie przestał.

Poznań, komnata na wieży zamkowej - 10 grudnia 1283
Jestem kotem i nie powinno to nikogo obchodzić. Nim opowiem Wam moją historię albo ten jej fragment, który jest szczególnie zajmujący, muszę kilka rzeczy wyjaśnić. Po pierwsze koty nie lubią mleka. Zdecydowanie wolą kawał mięsa. Taki co to biega na czterech łapkach lub taki co to można zwędzić z książęcej kuchni. No dobrze, to tylko szczegół techniczny. Nie będę Was zanudzał prozą kociego życia.
Po drugie czarne koty nie są wcale odpowiedzialne za nieszczęścia nawiedzające ludzi. Nie mają nic wspólnego z czarownicami. Choć akurat od tej reguły zdarzają się wyjątki. Chciałbym tylko byście nie wysnuwali z mojej opowieści zbyt daleko idących wniosków i nie generalizowali, obciążając podejrzeniami moich pobratymców. Mimo tego co się stało, a właściwie właśnie dlatego poczuwam się do wspólnoty z nimi.
Wreszcie trzecia sprawa. Księżna Ludgarda była kobietą piękną i pełną wielu zalet, jednak nie ujmując nic jej pamięci, chcę zaznaczyć, że nie był to dobry materiał na świętą, co przedstawiciele Kościoła szybko pojęli i pomimo paru ludowych bajań nigdy za uszy na ołtarze jej nie ciągnęli. Zresztą pan biskup Jakub Świnka wolał mieć na uwadze własny ingres niż starać się o wątpliwą poniekąd kanonizację. Wystarczy już tych dygresji, posłuchajcie lepiej, co ma do powiedzenia skromny zamkowy kot...

Chata gdzieś w lesie – 26 września 1283
Chłop przestępował z nogi na nogą. Czuł się dość niepewnie i już zdążył przynajmniej kilka razy pożałować, że się wtrącił zamiast zajmować własnymi sprawami. Nie należało zbierać poranionych ludzi z gościńca. Nie należało ładować ich na swój wóz, a już na pewno nie należało przywozić do starej wiedźmy mieszkającej pod lasem. O tej wiedźmie krążyły takie opowieści, że strach było słuchać. To prawda, że chodziły do niej baby, gdy ktoś w rodzinie zachorował lub krowa przestawała mleko dawać. Stara potrafiła też dowiedzieć się, kto mleko zapaskudził urokiem, albo kto ukradł kurę. Umiała odczyniać. Jednak nikt bez bardzo ważnej przyczyny się do niej nie fatygował.
Teraz chłop podpierał krzywą futrynę drzwi, przestępował z nogi na nogą i w duchu klął swoją głupotę. Jakby tego było mało nowe łapcie obcierały go niemiłosiernie. Wiedźma tymczasem oglądała rany przywiezionego człowieka. Coś mruczała pod nosem, ucierała jakieś papki i zaczęła nakładać je na rany.
- To jo se już pójdę – odezwał się chłop niepewnie. Chciał gdzieś w spokoju stopy zanurzyć w strumieniu, no i oddalić się jak najszybciej z tego przeklętego miejsca. 
- Idź, idź – zaskrzeczała wiedźma – Tylo mi powidz kaź go nalazł? 
- Nu przy gościńcu na Poznań. Zbóje go naszły i ostawiły ledwo dychającego. 
- I nic ni mioł? Zbroi, miecza...
Chłop miał dość. Co go naszło, by dźwigać tego zdechlaka? Trza było zostawić i iść swoją drogą. Przecież nie to chrześcijańskie miłosierdzie, o którym klechy ględziły z kazalnicy. Nigdy do końca im nie wierzył. Niby troszczyć się o obcych? Odjąć sobie od pyska i dać innemu? E tam. Bajania. Nie bardzo też widział, by jakiś klecha sam se od pyska odejmował i jemu dał. Co to, to już nie. Każdy wie, że lepiej pchać żarcie do swojego pyska niż do cudzego.
Jednak coś go tam na tej drodze tknęło. Coś, jakaś siła dziwna, która kazała mu zebrać ledwo żywe ciało i przywieźć tutaj. Teraz zaś żałował. Tym bardziej, że zachował sobie drogi pierścień, który jakimś cudem przetrwał rabunek.
- Nico nie mioł – powiedział z udawaną pewnością siebie chłop – Zbóje przeca po to napadają, by wziundź. To i nico nie ostawiają – Z tymi słowy wyszedł z krzywej chałupy i nie oglądając się za siebie poszedł do wozu. Łapcie nadal go obcierały.

Poznań, jedna z komnat zamkowych - 11 grudnia 1283
Zaletą każdego kota jest to, że jest niemal niewidoczny. Im jakiś człowiek ważniejszy i możniejszy, tym mniejsza szansa, że zauważy małego zwierzaka szwendającego się po komnatach. Gdy spotka się książę i kot, to ten drugi nie powinien liczyć na zainteresowanie tego pierwszego. Może co najwyżej oberwać, gdy będzie zbyt natrętny. Rzecz jasna kot, nie książę!
Teraz też nikt na mnie uwagi nie zwracał. Na dworze zawiewało śniegiem i nic nie zachęcało do szwendania się po murach czy dziedzińcu. Przysiadłem cicho przy palenisku. Cieplej tutaj i lepiej słychać. Słuchać zaś było o czym. Na zydlach nieopodal siedzieli książę Przemysł i jeden z jego najbardziej zaufanych dworzan.
- Krze, niech to spadnie na moją starą głowę, ale musimy – mówił cicho, lecz stanowczo – Bóg nie błogosławi temu związkowi. Nam zaś potrzebny jest dziedzic i nowy sprzymierzeniec... 
- Czy przeto mamy występować przeciw Bogu? – zapytał nieco ochrypniętym głosem książę 
- Nie przeciw, jeno... - stary dworzanin ważył teraz każde słowo – Niekiedy i patriarchowie dopuszczali się czynów uznanych za złe, a potem Bóg im błogosławił. Pomnisz panie historię Dawida i Batszeby, o której bajał wielebny Świnka na kazaniu? Czyż grzech króla nie sprawił, iż trwał dalej jego ród? Czyż nie powiła syna zdobyta podstępem żona – wielkiego Salomona? On musiał zgładzić Uriasza, ty zaś panie... - urwał i spojrzał znacząco w oczy swego władyki. Mimo wszystko bał się dokończyć. 
- Miłowałem ją kiedyś. I teraz nie jest mi do końca obojętna.
Siedziałem nieopodal i czułem coraz większy strach. Lęk nieodparty. Zacząłem bowiem rozumieć do czego zmierza ta rozmowa. Do czegoś co było przerażające. O wiele bardziej przerażające niźli to co mnie się przytrafiło. Czyż mogłem siedzieć i słuchać tego spokojnie? Co mogłem zrobić? Co może zrobić zwykły zamkowy kot, by zapobiec zbrodni?
Książę myślał. Sapał ciężko, jakby proces ten sprawiał mu wiele trudu. Głowę miał pochyloną i cała jego postać się zgarbiła. Milczenie zapadło na długo. Nawet ja zamarłem i bałem się poruszyć. Czekałem i miałem nadzieję. Może jednak nie zdecyduje się na ten krok? Wreszcie Przemysł wyprostował się. W jego oczach nie było życia, ale powiedział spokojnie i zdecydowanie:
- Dobrze. Zróbcie to. Tylko tak, by nikt nie odgadł. Bez przelewu krwi.

Chata gdzieś w lesie – 12 października 1283
Stara kobieta, którą okoliczni mieszkańcy nazywali wiedźmą, spoglądała z troską na walczące z gorączką ciało. Młodzieniec nie rokował dużych nadziei. W zasadzie już powinien nie żyć, jednak jakaś siła wewnętrzna nie pozwalała mu odejść. Stara domyślała się co to za siła. Nie zawsze była stara i nie zawsze była przecież wiedźmą. Podtrzymywała to niknące życie już od kilku miesięcy, choć początkowo myślała, że zgaśnie po paru dniach. Teraz czas się kończył. Czemu tak się o niego starała? Odpowiedź na to pytanie nie tyle znała, co raczej ją przeczuwała.
Obawiano się jej, ale i ona musiała się bać. Duchowni z ambon potępiali takie jak ona. Wystarczyła iskra, by rozpalić nienawiść. Ratowało ją tylko to, że kraj ciągle jeszcze był pogański. Pod podszewką uroczystych rytów i modłów, jakie prowadzili chrześcijańscy kapłani, pod demonstracyjną wiarą przejawianą przez książąt i możnowładców czaił się duch pogaństwa mieszkający w prostym ludzie. Każdy chodził na msze, ale też każdy wiedział gdzie szukać odczyniającej uroki baby, gdzie znaleźć żercę starych bogów, co kryje się po uroczyskach... Było ich coraz mniej, ale jednak byli. Już od kilku wieków tępiono ich niemiłosiernie, choć w ostatnich latach zamętu jakby mniej gorliwie.
Teraz musiała podjąć decyzję, co zrobić z tą resztką życia, jaką jej powierzono. Młodzieniec na pewno był znamienitego rodu i gdyby go uratowała być może zapewniłaby sobie opiekę. Tylko nie bardzo mogła. Ani jej niewielka wiedza tajemna, ani znajomość ziół nic tu pomóc nie mogły. Rany były zbyt poważne. Mimo tego coś jej mówiło, coś zupełnie niepojętego, jakaś siła nieznana, że nie może pozwolić mu umrzeć. Pozostawało więc tylko jedno, ale na to on musiał się zgodzić. Więc trzeba by odzyskał choć na chwilę przytomność.
Czemu chciała poważyć się na coś tak strasznego? Tak niebezpiecznego? Też nie wiedziała, ale czuła, że musi. Coś się miało wypełnić i to coś potrzebowało jej wiedzy i zapomnianej już mocy.

3 komentarze:

  1. Świetna kocia narracja, bardzo przyjemnie się czyta :)
    Czekam na kontynuacje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Stefan, w ramach domowych ćwiczeń czytania nagrałem Ludgardę w wersji audio :)

    1. https://instaud.io/G5Z
    2. https://instaud.io/G60
    3. https://instaud.io/G63
    4. https://instaud.io/G64

    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Niebawem posłucham na spokojnie. Na pewno kawał dobrej roboty :)

    OdpowiedzUsuń