piątek, 26 października 2018

Internetowi "badacze" i "naukowcy", czyli o manowcach zdobywania wiedzy cz. 6


Problem autorytetów, lęku przed ostracyzmem i lenistwa umysłowego
Często obecnie pomstuje się na bark autorytetów. Wg tego powszechnie przyjętego moralizatorskiego poglądu, ludzie - szczególnie młodzi - nie mają żadnych autorytetów i to sprawia, że schodzą na złą drogę lub przynajmniej przejawiają obojętność wobec problemów moralnych i społecznych. W moim odczuciu sprawa jest o wiele bardzie złożona. Zbyt wiele już wykreowano autorytetów, które okazały się niewiele warte. Nie wspominając już o tym, że podobne głosy o upadku autorytetów rozlegały się od zawsze i nie są niczym nowym. Często słyszałem, że nie szanuję żadnych autorytetów, co również nie jest prawdą. Miałem w życiu kilka autorytetów i niestety w większości ludzie ci okazali się mniej warci posłuchu, niż się na początku wydawało. Dość często pozowali na lepszych lub więcej wiedzących niż byli naprawdę. Im bardziej ktoś próbuje pozować na nieomylnego i im bardziej dba o swój autorytet - tym większą ostrożność zalecam w słuchaniu kogoś takiego. Warto niekiedy docenić, gdy człowiek umie się przyznać do niewiedzy w jakiejś dziedzinie.

Życie nauczyło mnie ostrożności wobec autorytetów. Sam też nie chcę pozować na autorytet, choć siłą rzeczy czasem niektóre osoby tak mnie postrzegają. Istnieją autorytety nieformalne i formalne. Autorytet nieformalny jest, albo powinien być, oparty na określonych cechach danej osoby. Może to być np. Twój wujek. Człowiek nieznany ogółowi, ale ze względu na swoją wiedzę i charakter jest dla Ciebie autorytetem. Natomiast autorytet formalny opiera się wyłącznie na piastowanym stanowisku. Dotyczy np. polityka czy lekarza, księdza itd. Tacy ludzie mogą być osobami godnymi szacunku dzięki własnym przymiotom, ale też nie muszą.


Osobny problem to wykraczanie poza własną wiedzę i budowanie autorytetu wszechwiedzącego. Dobry piosenkarz - rzecz względna - nagle jest pytany o sprawy związane z polityką, żywieniem, wychowywaniem dzieci i wszystko inne. Tylko dlatego, że wg niektórych ładnie śpiewa staje się autorytetem życiowym. Często takie autorytety wykreowane są specjalnie. Na przykład słynna Chodakowska, której porad raczej nie polecam słuchać. Bardzo ciekawym przykładem jest Tomasz Witkowski. Jest doskonałym krytykiem współczesnej psychologii. Wykazuje nadużycia i nienaukowość wielu metod czy terapii. Jednak, gdy wykracza poza psychologię jego krytycyzm nagle znika. W imię racjonalizmu prześladuje wszystkich, którzy zaprzeczają paradygmatom współczesnej medycyny. Jakoś nie widzi w tym żadnej sprzeczności! Inny znany problem na nakoksowani pakerzy pozujący na autorytety w sportach siłowych za pomocą youtube.
By jednak nadmiernie nie zbaczać z tematu odniosę ten problem bezpośrednio do kwestii naukowych. Chyba jak nigdzie indziej w nauce funkcjonuje presja autorytetu. Wielu z tych, którzy dorobili się renomy w swojej dziedzinie broni zajadle tego stanowiska i niszczy, czasem bez skrupułów, wszystkich badaczy podważających ich dorobek. Ostatnim przykładem takiego postępowania jest Phil Zimbardo. Swoją sławę zdobył dzięki słynnemu eksperymentowi stanfordzkiemu. Prze ostatnie kilkadziesiąt lat był niekwestionowanym autorytetem i wydał wiele książek z dziedziny psychologii społecznej. Gdy niedawno dokonano na nowo analizy jego najsłynniejszego doświadczenia, okazało się, iż było przekłamane. Osoby odgrywające role strażników więziennych wcale nie znęcały się nad "więźniami" z własnej inicjatywy, lecz były mocno naciskane i instruowane, by to robić. Nagle okazało się, że cały gmach twierdzeń zbudowanych na tym badaniu straciła jakąkolwiek wiarygodność. Tym samym książka "Efekt Lucyfera" omawiająca przyczyny sadystycznych zachowań nie ma żadnych naukowych podstaw. Podobnie publikacja "Gdzie ci mężczyźni" jest w dużej mierze zbiorem karkołomnych manipulacji statystyką i odwoływania się do mało wiarygodnych ankiet. Jak na krytykę zareagował Zimbardo? Bynajmniej nie przyznał się do błędu, lecz zaczął szkalować w renomowanym piśmie branżowym swoich przeciwników.
Autorytety bardzo mocno oddziałują na całą społeczność naukową. Są potrzebne. Ludzie obdarzeni autorytetem mogą znakomicie dopingować i otwierać nowe drogi poznania. Mogą jednak także nastawiać nazbyt krytycznie do wszystkiego co nie zgadza się z ich wizją. To powoduje, że nie każdy, nawet mając nowe odmienne pomysły chce się wychylać i narażać na ostracyzm. Kariera uniwersytecka wiąże się ze zdobywaniem kolejnych stopni zawodowych i naukowych. Trudno o to, gdy popadnie się w konflikt z przyjętymi paradygmatami i broniącymi ich autorytetami. Przy tym wszystkim trudno czasem odróżnić rzutkiego młodego naukowca, który faktycznie ma coś do powiedzenia od oszołoma, któremu przewróciło się w głowie.


Autorytet może dopingować do wysiłku umysłowego, albo może wręcz przeciwnie - powodować ociężałość i lenistwo umysłowe. Osoby obdarzone autorytetem powinny zdawać sobie sprawę z takiego niebezpieczeństwa. Wiele osób nie chce zgłębiać nadmiernie żadnego tematu, nawet jeśli jest to istotne dla ich życia. Przyjmują narzucone przez autorytety, a często także przez media - poglądy. Tak jest wygodniej. Naukowcy też nie są do końca wolni od tej postawy. Wielu przymyka oczy na fakty niezgodne z narzuconymi teoriami, bo tak jest łatwiej, bo nie trzeba myśleć. Odwołam się tu jeszcze raz do przykładu kalorii. Nikt jakoś nie chce się zastanowić, że nie można przeliczać wyniku z kalorymetra na to co robi z pokarmem żywy organizm. Nawet w kalorymetrze 1 gram białka to nie zawsze 4 kcal. Często wynik wychodzi całkiem inny. Zaś procesy biochemiczne zachodzące w organizmie są o wiele bardziej skomplikowane niż proste spalanie. Przy okazji powołuje się na zasady termodynamiki, choć sami fizycy - o czym już kiedyś pisałem - podważają takie prostackie przeniesienie zasad fizyki do biologii.

1 komentarz:

  1. Ten artykuł przypomniał mi słowa Kahnemana, który stwierdził, że jedną z najważniejszych właściwości ludzkiego umysłu jest niemal nieograniczona zdolność do ignorowania własnej ignorancji :)
    Historia z Zimbardo jest tym bardziej bolesna, że dla wielu ludzi, w tym mnie, był nie tylko ikoną współczesnej psychologii, ale też jej największym promotorem. Niezależnie od wszystkiego innego nie da się facetowi odmówić ogromnych zdolności dydaktycznych. Kolejne wydania "Psychologii i życia" to przykład, jak powinny wyglądać podręczniki. Tym bardziej dziwi, że mógłby świadomie fałszować jakieś badania. Prawdę mówiąc bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że zaślepiła go wizja stworzenia nowego, wyjątkowo spójnego paradygmatu. Tak już jest z ludźmi, że lubimy kiedy wszelkie teorie układają się w logiczną, kompletną opowieść, w której wszystko dobrze do siebie pasuje. Tymczasem, paradoksalnie, jest to pułapka. W przypadku złożonych i skomplikowanych zjawisk, a do takich należy przecież psychika i zachowania człowieka, tworzenie takich kompletnych teorii, nawet w niektórych tylko aspektach, jest zwyczajnie karkołomne. Można wręcz odnieść wrażenie, że im bardziej dany paradygmat się "klei", tym większa szansa, że coś jest z nim porządnie nie tak.

    Ktoś może zarzuci mi sprzeczność w rozumowaniu, skoro twierdzę, że im bardziej spójna i logiczna jest dana teoria, tym większa szansa na błąd. Tymczasem w tym pozornym paradoksie nie ma nic dziwnego. Wynika to z bardzo podstawowych właściwości ludzkiej psychiki. Spójność i wiarygodność jakiejś teorii sprawia, że pozostajemy zaślepieni na wszelkie fakty, które jej przeczą. Najchętniej nie bierzemy ich w ogóle pod uwagę, a czasami reagujemy wręcz agresją lub niedowierzaniem, gdy ktoś nam o nich przypomina. Sam nie jestem bynajmniej wolny od takich tendencji. Kilka tygodni temu z zapałem opowiadałem koleżance o Teorii Lucyfera, a kiedy ta odpowiedziała mi, że eksperyment więzienny był oszustwem, prawie się na nią obraziłem, a w każdym razie uznałem, że nie ma już sensu prowadzić dalej konwersacji. Refleksja przyszła dopiero później :)

    Ktoś mi kiedyś powiedział, że nic tak nie czyni człowieka wielkim, jak zdolność do postawienia wszystkich swoich przekonań, a nawet samego siebie w nawias, zastanowienia się, czy aby na pewno nie się nie mylę i tym samym uzyskania możliwości sprostowania błędów. Czasami bywa to bolesne, kiedy wiąże się z odkryciem, że całe życie było się w błędzie i rozwijało fałszywe teorie (z perspektywy naukowca, ale przecież równie dobrze można znaleźć analogiczne odniesienia dla zwykłych ludzi - dobrym przykładem jest trudność z porzuceniem przekonań dietetycznych :), ale z drugiej strony, czy może być coś bardziej odświeżającego? Jeżeli było się w błędzie, to jedyne co można zrobić, to pogodzić się z sytuacją i zacząć od nowa. Jednak mało kto to potrafi. Ciekawym przykładem są pod tym względem zawodowi szachiści. Bardzo często, nawet na poziomie arcymistrzowskim, zdarza się tak, że jeden z zawodników uzyskuje przewagę, którą nagle traci albo okazuje się, że była pozorna. Bardzo niewielu graczy umie w takim momencie oczyścić umysł i wybrać najlepszy możliwy ruch, zwykle wiążący się z przyznaniem, że już się nie wygrywa ale w najlepszym wypadku dąży do remisu albo broni przed porażką. Większość jeszcze przez dłuższą chwilę będzie zachowywała się tak, jakby dalej wygrywali i tym samym się jeszcze bardziej pogrąży.

    OdpowiedzUsuń