Niebezpieczne skrajności
Obecnie
można ludzi - w pewnym uproszeniu - podzielić na tych, którzy
niemal bezkrytycznie ufają lekarzom oraz na tych, którzy z
założenia potępiają całą współczesną medycynę, a
szczególnie stosowanie antybiotyków czy też szczepionek. Obie te
postawy są błędne. Weźmy przykład antybiotyków. W wielu
przypadkach uratowały ludziom życie. Szczególnie w początkach ich
stosowania, ale i dziś czasami są nieodzowne. Sam zostałem
wyciągnięty z ciężkiego zapalenia płuc właśnie antybiotykami.
Być może gdybym wówczas wiedział o leczniczych właściwościach
witaminy C, mógłbym się obyć bez nich. Tym niemniej ciągle
jeszcze pomagają. Nie wszystko może załatwić dobra dieta czy
odpowiednia podaż witamin. To niestety kolejne uproszczenie. Jesteś
chory, bo źle się odżywiasz? Bo źle dobrałeś proporcje
składników! Częściowo pewnie tak, ale bynajmniej - jak chcą
niektórzy - nie wyjaśnia to wszystkich chorób, a dieta nie wyleczy
Cię z wszystkiego.
Wróćmy
jednak do antybiotyków. Złe jest co innego, a mianowicie
przepisywanie pacjentom nadmiaru antybiotyków bez rozważenia, czy
nawet wiedzy o innych rozwiązaniach. Nadmiar antybiotyków sprawia,
iż stają się bezużyteczne i prowadzą do odporności
antybiotykowej. Jak również do powstawania nowych szczepów
bakterii. Nie ma co już nawet przypominać o nagminnej praktyce
przepisywania antybiotyków na choroby wirusowe. Do tego wszystkiego
dochodzi bandycka praktyka tuczenia zwierząt antybiotykami. Tak więc
używane z dużym umiarem mogą nadal być przydatnym narzędziem w
rękach lekarza.
Podobnie
rzecz się ma ze szczepionkami. W tej sprawie moim zdaniem
doszło do nadmiernej polaryzacji stanowisk. Na pewno nie może być
tak, że rząd odgórnie nakazuje pakowanie w małe dzieci coraz
większej ilości szczepionek. Być może kilka szczepień na
podstawowe choroby miało kiedyś sens. Jednak dziś nie wolno nie
zauważać problemów, jakie generuje nadmiar szczepień. Spore dawki
neurotoksyn, które przy wielu szczepieniach się sumują to nie jest
tylko wymysł spanikowanych rodziców. Niektóre szczepionki wprost
upośledzają dziecko czy nawet nastolatki, jak to ma miejsce w
przypadku szczepienia przeciw HPV. To, że lekarze i rządzący
ignorują takie fakty świadczy tylko o jednym - chodzi o duże
pieniądze!
Kolejny
problem związany ze zbyt dużą liczbą przeciwciał polega na tym,
że układ immunologiczny "nie wyrabia". Jedna szczepionka
na jedną chorobę ok, ale co gdy małe dziecko z jeszcze
niewyrobionych układem odpornościowym, z nie w pełni ukształtowaną
florą bakteryjną dostanie kilkanaście szczepionek? Jego organizm
zamiast zostać wzmocniony, zostanie osłabiony. Warto być może
także podjąć pracę nad tym, by same szczepionki zawierały mniej
a najlepiej wcale - neurotoksyn.
Najważniejsze
osiągnięcia notuje współczesna medycyna w ogólnie rozumianej
chirurgii. Tu po raz kolejny odsyłam do książek Thorwalda, jako
ciekawego studium rozwoju tej gałęzi medycyny. Coraz lepsze metody
pracy, coraz doskonalsze wsparcie techniczne, sprawiają, że chyba
żadna inna gałąź medycyny nie może poszczycić się uratowaniem
aż tylu ludzkich istnień. W nagłych przypadkach, gdy dojdzie do
wypadku czy innej kolizji, to właśnie chirurg ratuje życie i
zdrowie.
Lekarz kontra pacjent
Trzeba
też zrozumieć zdenerwowanie lekarza, który w swojej praktyce styka
się z bardziej dociekliwym pacjentem. Bez tego zrozumienia nigdy nie
dojdzie do dialogu i przewartościowania istniejącego stanu rzeczy.
Lekarz bywa rozdrażniony, bo to przecież on studiował, uczył się,
a więc z definicji powinien wiedzieć więcej od wymądrzającego
się pacjenta. Jakby tego było mało, ma niewiele czasu
(przysłowiowe 10 minut) i nie ma ochoty tracić go na dyskusje.
Zresztą... nie każdy, kto wygłasza takie czy inne opinie musi mieć
rację. A co jeśli trzeba by było wysłuchać zastrzeżeń każdego
pacjenta? W normalnych warunkach należałoby zatem wziąć grzecznie
receptę i leczyć się według zaleceń.
Warunki
nie są normalne! Nie chodzi przy tym o szukanie na siłę winnych
czy wysuwanie oskarżeń. Nie można też twierdzić, że winny jest
system i hurtem zwalniać lekarzy z osobistej odpowiedzialności.
Chodzi o to, że obie strony muszą zrozumieć swoje uwarunkowania i
zacząć dialog. Pacjent musi stać się dla lekarza podmiotem, a nie
przedmiotem. Musi mieć prawo znać prawdę o swoim zdrowiu i móc
decydować o sposobie leczenia.
Wielu
lekarzy po prostu traktuje swoich pacjentów jak przedmioty. To
pomaga zachować im dystans. Nie muszą się też przejmować
ewentualnymi niepowodzeniami w leczeniu czy nawet śmiercią takiego
"przedmiotu". Może i lekarzom jest z tym łatwiej, czasem
nawet może im to pomóc zwiększyć skuteczność. Jednak
najczęściej sprawia, że po latach mają los pacjenta głęboko...
Jak się z tym czuje pacjent nie muszę tłumaczyć. Rzecz jasna nie
każdy lekarz przejawia taką postawę, ale na pewno jest ich ciągle
zbyt wielu.
Książki Thorwalda od lat już leżą u mnie na półce, ale gdybyś ich nie polecił, chyba do końca życia traktowałbym je po prostu jako bardzo stare opowiadania, do których może i warto sięgnąć, ale jest tyle ciekawszych książek :)
OdpowiedzUsuńJa bym jeszcze dodał inną, trzecia skrajność. Znam lekarza, który robi wszystko, żeby jego pacjenci czuli się traktowani jak ludzie. Zawsze wstaje i podaje rękę, kiedy się wchodzi do niego do gabinetu, zapamiętuje imiona itd. Przy tym jest świetnym specjalistą, ponoć jednym z najlepszych w Krakowie. Kłopot polega na tym, że jest niewiarygodnie wręcz oblegany. Przychodnia może być pusta, ale pod jego gabinetem zawsze zbiera się mały tłum, a on wychodzi z założenia, że każdy z tego tłumu zasługuje na pomoc. I dochodzi do paradoksu. Mimo że facet ma do dyspozycji zespół dwóch młodszych lekarzy i kilka pielęgniarek, tych pacjentów jest tak dużo, że żywcem nie jest w stanie poświęcić jednemu więcej niż dwie - trzy minuty. Robi to bardzo sprawnie, ale czasami mam wrażenie, że on musi brać jakieś stymulanty, żeby tak pracować :) Przy tym powstaje dość dziwne wrażenie: oto człowiek został przywitany, potraktowany z empatią itd., a potem okazuje się, że po prostu nie ma czasu na więcej.
Tak na marginesie wkradła się mała literówka. Myślę, że gdyby trzeba było wysłuchać zastrzeleń każdego pacjenta, byłoby to dość makabryczne :)
A gdzie jest ta literówka? Bo jak się czyta swój tekst kilka razy to potem już trudno dostrzec :)
OdpowiedzUsuń"A co jeśli trzeba by było wysłuchać zastrzeleń każdego pacjenta?" - zastrzeleń zamiast zastrzeżeń :)
OdpowiedzUsuńOk, dzięki. Poprawione. Faktycznie nawet nie wiadomo kto kogo tam miał zastrzelić :)
OdpowiedzUsuńBardzo słuszne spostrzeżenia - do poprawki jest zarówno ,,system" jak i podejście indywidualnych lekarzy. Do tych ostatnich na poziomie ogólnym można najwyżej apelować, np. w imię społecznej solidarności, popularyzując słuszne opinie, jak te zawarte w powyższym tekście. W przypadkach jednostkowych można lekarzowi wprost uświadamiać, że oczekuje się od niego zarówno kompetentnych diagnoz i decyzji, jak i otwartości wobec pacjenta - wyjaśniania i dialogu właśnie.
OdpowiedzUsuńSądzę zresztą, że taka umiejętność rozmawiania z pacjentem - generalnie rzecz biorąc - zwraca się w postaci zwiększonej efektywności leczenia. Doskonale pamiętam jak pewien dermatolog potrafił mnie przekonać (albo ja się dałem przekonać:)) do sposobu leczenia mojej dolegliwości (nie wnikając w szczegóły) - właśnie dzięki temu, że potrafił rozmawiać. Dzięki temu zacząłem się leczyć i powoli odnotowywać postęp. Poprzednia wizyta u innych lekarzy skończyła się fiaskiem, mimo, że de facto sposób leczenia był ten sam. Po prostu byli dla mnie skrajnie (a może raczej typowo) nie przekonywujący - sztywni, zimni, pryncypialni a zarazem, wg mnie było w nich coś z ,,olewczości". Straciłem 2 lata, zanim trafiłem na właściwego gościa. Oczywiście lekarz musi potrafić znaleźć umiar by sprawy nie ,,zagadać".
Pojawia się tu zarazem ważna kwestia: co system może zrobić by wpłynąć na pozytywne zmiany podejścia lekarzy. Nie chodzi mi tu o zmiany w systemie, jak np. zwiększenie wydatków na medycynę – wiadomo, że przy zachowanej efektywności dysponowania nimi efekty byłyby lepsze. Z drugiej strony przy zachowaniu budżetu można i zdecydowanie należy zwiększyć efektywność. Bo przecież każde, dowolnie duże pieniądze da się ,,przewalić” gdy się źle gospodaruje. Tę wydajność opieki zdrowotnej należy poprawić na wielu różnych frontach. Tu akurat chodzi mi właśnie o możliwy w tym duchu wpływ systemu na lekarzy. Otóż na pewno powinien pojawić się nacisk na większy udział logicznego myślenia u lekarzy. Nie tylko zapamiętywania ,,faktów” medycznych ale ich szerokiego kojarzenia i dostosowywania opinii do konkretnego przypadku pacjenta (jego historii chorób, bieżącego stanu zdrowia, innych leków które bierze, płci, wieku, masy ciała, tego co sam o sobie relacjonuje itp., itd.). Wiem, że czas na wizytę jest ograniczony, ale przeważnie lekarz w ogóle się tym nie interesuje. Mówię generalnie – o szerokich rzeszach lekarzy, nie o jednostkach. Osobiście sądzę jednak, że system nie będzie promował takiego inteligentnego podejścia. Mógłby jednak zadbać np. o takie rzeczy jak zadowalający poziom umiejętności korzystania przez lekarza z komputera. Po prostu powinien być z tego egzamin, traktowany serio. Lekarz powinien umieć pisać na klawiaturze, a nie ,,dukać” na niej tracąc na to co najmniej pół czasu wizyty. To jest sprawa bardzo istotna, bo dzięki temu nie miałby już wymówki, że brak mu czasu na wysłuchanie np. szerszej relacji pacjenta, przejrzenie karty choroby lub zajęcie się dodatkowym problemem zdrowotnym.
Akurat z obsługą komputera bym nie szalał :) Wielu lekarzy nie umie z nich korzystać, bo wychowywali się w czasach, gdy komputerów nie było. Jeśli sami nie nadrobią zaległości, to się ich do tego nie zmusi. Natomiast ci, którzy teraz studiują i kończą medycynę, to już w ogromnej większości ludzie młodzi, którzy są z komputerami bardziej zaznajomieni. To nie jest kwestia niedouczenia lekarzy, tylko zwykły przekrój społeczny :)
OdpowiedzUsuńCo do reszty, to jest rzeczą udowodnioną, iż kiedy pacjent czuje się potraktowany "po ludzku", spotyka się z zainteresowaniem, współczuciem itd., to efekty leczenia są lepsze. Nie pamiętam już dokładnie o ile procent, ale wskaźnik był znaczny, do tego stopnia, że mogłoby to całkiem skutecznie odciążyć służbę zdrowia.
Na marginesie, to jest jeden z głównych powodów, dla których takie triumfy święci medycyna alternatywna. Przychodzi się do takiego szarlatana, podaje Ci rękę, rozmawia z Tobą przez godzinę, bardzo Ci współczuje, zapewnia Cię, że zrobi dla Ciebie wszystko co możliwe, po czym zapisuje Ci tabletki z cukru mówiąc, że to niezwykle mocny 0,0000000000000000000001% wyciąg z włosa z trąby mamuta. Mógłby Ci jeszcze kilkaset razy mocniejszy, ale lepiej zacząć od takiego bo powinien pomóc, a ten drugi jest dużo droższy. Przypisze Ci go następnym razem.
I co się dzieje? Kilka takich wizyt i część pacjentów zdrowieje! Po części dlatego, że sporo chorób cofa się samoistnie, a po części dlatego że oddziaływuje na nich efekt placebo i czują się wspierani i szanowani.
Gdyby lekarze mogli poświęcić choć trochę więcej czasu pacjentom, co nierzadko wcale nie jest aż takie nieosiągalne, mogliby uzyskać dokładnie to samo bez wciskania ludziom cukru w tabletkach.
A co do tego, jak to zmienić, to sprawa jest bardzo skomplikowana, ale masz rację, że w dużej mierze odpowiedzialny jest system. Przydałaby się szeroko zakrojona akcja informacyjna dla lekarzy, połączona z promocją takiego ludzkiego podejścia do pacjenta.
Masz jeszcze naturopatów, nie tylko "szarlatanów" z medycyny alternatywnej. Ci łączą nowoczesną medycynę z podejściem do pacjenta i patrzą na Ciebie całościowo, nie tylko na chory "organ". Analizują dietę, suple, wszystkie dolegliwości, pytają o przeszłość, rodziców, dziadków itd. Próbują znaleźć przyczynę, a nie tylko leczyć skutki. Bo to, co ja mam do zarzucenia medycynie w obecnej formie, to leczenie objawów i skutków a nie szukanie przyczyn danego problemu, które często są bardzo złożone.
OdpowiedzUsuńZgadza się, ale ja nie zaliczałbym naturopatów, do medycyny alternatywnej. Stawianie ludzi opierających się na rzetelnej naukowej wiedzy i łączących medycynę z dietetyką czy rehabilitacją w jednym z szeregu z homeopatami i wróżkami jest po prostu nie na miejscu.
OdpowiedzUsuńSami zainteresowani są trochę winni takiemu obrazowi. Moim zdaniem należałoby to promować po prostu jako gałąź medycyny. Podoba mi się w tym aspekcie pojęcie medycyny holistycznej, ale tu znowu pojawiają się skojarzenia z jakimiś "niekonwencjonalnymi" metodami. Cóż to u diabła jest? Jeżeli dana substancja działa, to może stanowić lek dla organizmu i nie ma znaczenia czy podaje się ją jako zrobiony w domu wywar z jakiegoś korzenia czy jako preparat farmakologiczny. Różnią się oczywiście takimi czynnikami jak stężenie, czystość, połączenie z innymi substancjami wpływającymi na jej skuteczność, ale to wciąż ta sama substancja. Nie ma w niej nic "niekonwencjonalnego".
Sprawa wcale nie jest taka bagatelna. Pozornie wydaje się to bez znaczenia, jak coś określimy, ale potem jak przychodzi co do czego, to przeciętny w miarę rozsądny człowiek, patrzy krzywo na takiego naturopatę, bo kojarzy go z bandą oszustów i wróżek. Pośrednio wpływa to również na jakość pracy takich ludzi. Nie może być tak, że zawsze będą się tym zajmować wyłącznie jednostki wybitne, które z jakiegoś powodu odeszły od głównego nurtu. Obecnie tak jest! Może i da się na tym zarobić, ale jest to o wiele mniej pewne źródło utrzymania niż np. zawód lekarza. Należy dążyć do tego, aby podejście holistyczne przebiło się do świadomości zwykłych lekarzy, aby zaczęli się kształcić. Tylko w ten sposób można coś realnie zmienić na lepsze.