Problem
autorytetów, lęku przed ostracyzmem i lenistwa umysłowego
Często
obecnie pomstuje się na bark autorytetów. Wg tego powszechnie
przyjętego moralizatorskiego poglądu, ludzie - szczególnie młodzi
- nie mają żadnych autorytetów i to sprawia, że schodzą na złą
drogę lub przynajmniej przejawiają obojętność wobec problemów
moralnych i społecznych. W moim odczuciu sprawa jest o wiele bardzie
złożona. Zbyt wiele już wykreowano autorytetów, które okazały
się niewiele warte. Nie wspominając już o tym, że podobne głosy
o upadku autorytetów rozlegały się od zawsze i nie są niczym
nowym. Często słyszałem, że nie szanuję żadnych autorytetów,
co również nie jest prawdą. Miałem w życiu kilka autorytetów i
niestety w większości ludzie ci okazali się mniej warci posłuchu,
niż się na początku wydawało. Dość często pozowali na lepszych
lub więcej wiedzących niż byli naprawdę. Im bardziej ktoś
próbuje pozować na nieomylnego i im bardziej dba o swój autorytet
- tym większą ostrożność zalecam w słuchaniu kogoś takiego.
Warto niekiedy docenić, gdy człowiek umie się przyznać do
niewiedzy w jakiejś dziedzinie.
Życie
nauczyło mnie ostrożności wobec autorytetów. Sam też nie chcę
pozować na autorytet, choć siłą rzeczy czasem niektóre osoby tak
mnie postrzegają. Istnieją autorytety nieformalne i formalne.
Autorytet nieformalny jest, albo powinien być, oparty na określonych
cechach danej osoby. Może to być np. Twój wujek. Człowiek
nieznany ogółowi, ale ze względu na swoją wiedzę i charakter
jest dla Ciebie autorytetem. Natomiast autorytet formalny opiera się
wyłącznie na piastowanym stanowisku. Dotyczy np. polityka czy
lekarza, księdza itd. Tacy ludzie mogą być osobami godnymi
szacunku dzięki własnym przymiotom, ale też nie muszą.
Osobny
problem to wykraczanie poza własną wiedzę i budowanie autorytetu
wszechwiedzącego. Dobry piosenkarz - rzecz względna - nagle jest
pytany o sprawy związane z polityką, żywieniem, wychowywaniem
dzieci i wszystko inne. Tylko dlatego, że wg niektórych ładnie
śpiewa staje się autorytetem życiowym. Często takie autorytety
wykreowane są specjalnie. Na przykład słynna Chodakowska, której
porad raczej nie polecam słuchać. Bardzo ciekawym przykładem jest
Tomasz Witkowski. Jest doskonałym krytykiem współczesnej
psychologii. Wykazuje nadużycia i nienaukowość wielu metod czy
terapii. Jednak, gdy wykracza poza psychologię jego krytycyzm nagle
znika. W imię racjonalizmu prześladuje wszystkich, którzy
zaprzeczają paradygmatom współczesnej medycyny. Jakoś nie widzi w
tym żadnej sprzeczności! Inny znany problem na nakoksowani pakerzy
pozujący na autorytety w sportach siłowych za pomocą youtube.
By
jednak nadmiernie nie zbaczać z tematu odniosę ten problem
bezpośrednio do kwestii naukowych. Chyba jak nigdzie indziej w nauce
funkcjonuje presja autorytetu. Wielu z tych, którzy dorobili się
renomy w swojej dziedzinie broni zajadle tego stanowiska i niszczy,
czasem bez skrupułów, wszystkich badaczy podważających ich
dorobek. Ostatnim przykładem takiego postępowania jest Phil
Zimbardo. Swoją sławę zdobył dzięki słynnemu eksperymentowi
stanfordzkiemu. Prze ostatnie kilkadziesiąt lat był
niekwestionowanym autorytetem i wydał wiele książek z dziedziny
psychologii społecznej. Gdy niedawno dokonano na nowo analizy jego
najsłynniejszego doświadczenia, okazało się, iż było
przekłamane. Osoby odgrywające role strażników więziennych wcale
nie znęcały się nad "więźniami" z własnej inicjatywy,
lecz były mocno naciskane i instruowane, by to robić. Nagle okazało
się, że cały gmach twierdzeń zbudowanych na tym badaniu straciła
jakąkolwiek wiarygodność. Tym samym książka "Efekt
Lucyfera" omawiająca przyczyny sadystycznych zachowań nie ma
żadnych naukowych podstaw. Podobnie publikacja "Gdzie ci
mężczyźni" jest w dużej mierze zbiorem karkołomnych
manipulacji statystyką i odwoływania się do mało wiarygodnych
ankiet. Jak na krytykę zareagował Zimbardo? Bynajmniej nie przyznał
się do błędu, lecz zaczął szkalować w renomowanym piśmie
branżowym swoich przeciwników.
Autorytety
bardzo mocno oddziałują na całą społeczność naukową. Są
potrzebne. Ludzie obdarzeni autorytetem mogą znakomicie dopingować
i otwierać nowe drogi poznania. Mogą jednak także nastawiać
nazbyt krytycznie do wszystkiego co nie zgadza się z ich wizją. To
powoduje, że nie każdy, nawet mając nowe odmienne pomysły chce
się wychylać i narażać na ostracyzm. Kariera uniwersytecka wiąże
się ze zdobywaniem kolejnych stopni zawodowych i naukowych. Trudno o
to, gdy popadnie się w konflikt z przyjętymi paradygmatami i
broniącymi ich autorytetami. Przy tym wszystkim trudno czasem
odróżnić rzutkiego młodego naukowca, który faktycznie ma coś do
powiedzenia od oszołoma, któremu przewróciło się w głowie.
Autorytet
może dopingować do wysiłku umysłowego, albo może wręcz
przeciwnie - powodować ociężałość i lenistwo umysłowe. Osoby
obdarzone autorytetem powinny zdawać sobie sprawę z takiego
niebezpieczeństwa. Wiele osób nie chce zgłębiać nadmiernie
żadnego tematu, nawet jeśli jest to istotne dla ich życia.
Przyjmują narzucone przez autorytety, a często także przez media -
poglądy. Tak jest wygodniej. Naukowcy też nie są do końca wolni
od tej postawy. Wielu przymyka oczy na fakty niezgodne z narzuconymi
teoriami, bo tak jest łatwiej, bo nie trzeba myśleć. Odwołam się
tu jeszcze raz do przykładu kalorii. Nikt jakoś nie chce się
zastanowić, że nie można przeliczać wyniku z kalorymetra na to co
robi z pokarmem żywy organizm. Nawet w kalorymetrze 1 gram białka
to nie zawsze 4 kcal. Często wynik wychodzi całkiem inny. Zaś
procesy biochemiczne zachodzące w organizmie są o wiele bardziej
skomplikowane niż proste spalanie. Przy okazji powołuje się na
zasady termodynamiki, choć sami fizycy - o czym już kiedyś pisałem
- podważają takie prostackie przeniesienie zasad fizyki do
biologii.
Ten artykuł przypomniał mi słowa Kahnemana, który stwierdził, że jedną z najważniejszych właściwości ludzkiego umysłu jest niemal nieograniczona zdolność do ignorowania własnej ignorancji :)
OdpowiedzUsuńHistoria z Zimbardo jest tym bardziej bolesna, że dla wielu ludzi, w tym mnie, był nie tylko ikoną współczesnej psychologii, ale też jej największym promotorem. Niezależnie od wszystkiego innego nie da się facetowi odmówić ogromnych zdolności dydaktycznych. Kolejne wydania "Psychologii i życia" to przykład, jak powinny wyglądać podręczniki. Tym bardziej dziwi, że mógłby świadomie fałszować jakieś badania. Prawdę mówiąc bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że zaślepiła go wizja stworzenia nowego, wyjątkowo spójnego paradygmatu. Tak już jest z ludźmi, że lubimy kiedy wszelkie teorie układają się w logiczną, kompletną opowieść, w której wszystko dobrze do siebie pasuje. Tymczasem, paradoksalnie, jest to pułapka. W przypadku złożonych i skomplikowanych zjawisk, a do takich należy przecież psychika i zachowania człowieka, tworzenie takich kompletnych teorii, nawet w niektórych tylko aspektach, jest zwyczajnie karkołomne. Można wręcz odnieść wrażenie, że im bardziej dany paradygmat się "klei", tym większa szansa, że coś jest z nim porządnie nie tak.
Ktoś może zarzuci mi sprzeczność w rozumowaniu, skoro twierdzę, że im bardziej spójna i logiczna jest dana teoria, tym większa szansa na błąd. Tymczasem w tym pozornym paradoksie nie ma nic dziwnego. Wynika to z bardzo podstawowych właściwości ludzkiej psychiki. Spójność i wiarygodność jakiejś teorii sprawia, że pozostajemy zaślepieni na wszelkie fakty, które jej przeczą. Najchętniej nie bierzemy ich w ogóle pod uwagę, a czasami reagujemy wręcz agresją lub niedowierzaniem, gdy ktoś nam o nich przypomina. Sam nie jestem bynajmniej wolny od takich tendencji. Kilka tygodni temu z zapałem opowiadałem koleżance o Teorii Lucyfera, a kiedy ta odpowiedziała mi, że eksperyment więzienny był oszustwem, prawie się na nią obraziłem, a w każdym razie uznałem, że nie ma już sensu prowadzić dalej konwersacji. Refleksja przyszła dopiero później :)
Ktoś mi kiedyś powiedział, że nic tak nie czyni człowieka wielkim, jak zdolność do postawienia wszystkich swoich przekonań, a nawet samego siebie w nawias, zastanowienia się, czy aby na pewno nie się nie mylę i tym samym uzyskania możliwości sprostowania błędów. Czasami bywa to bolesne, kiedy wiąże się z odkryciem, że całe życie było się w błędzie i rozwijało fałszywe teorie (z perspektywy naukowca, ale przecież równie dobrze można znaleźć analogiczne odniesienia dla zwykłych ludzi - dobrym przykładem jest trudność z porzuceniem przekonań dietetycznych :), ale z drugiej strony, czy może być coś bardziej odświeżającego? Jeżeli było się w błędzie, to jedyne co można zrobić, to pogodzić się z sytuacją i zacząć od nowa. Jednak mało kto to potrafi. Ciekawym przykładem są pod tym względem zawodowi szachiści. Bardzo często, nawet na poziomie arcymistrzowskim, zdarza się tak, że jeden z zawodników uzyskuje przewagę, którą nagle traci albo okazuje się, że była pozorna. Bardzo niewielu graczy umie w takim momencie oczyścić umysł i wybrać najlepszy możliwy ruch, zwykle wiążący się z przyznaniem, że już się nie wygrywa ale w najlepszym wypadku dąży do remisu albo broni przed porażką. Większość jeszcze przez dłuższą chwilę będzie zachowywała się tak, jakby dalej wygrywali i tym samym się jeszcze bardziej pogrąży.