sobota, 1 czerwca 2019

Trochę o tzw. starej szkole cz. 1


Mit starej szkoły
Obecnie każdy kto zajmuje się sportami siłowymi odwołuje się do tzw. starej szkoły. Robi tak niezależnie od tego, czy ma jakiejś pojęcie o tym czym była lub nie była - czy też nie. Zresztą... cały wywód należałoby rozpocząć od pytania, czy w ogóle istniało coś takiego jak stara szkoła. Już na tym etapie natrafiamy na trudność. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nie było czegoś w rodzaju zinstytucjonalizowanej szkoły czy metody. Warto też pamiętać, że z biegiem czasu wokół minionych sław i ich wyczynów narastają legendy, które utrudniają oddzielenie faktów od zmyśleń. W Polsce sporo w tym względzie namieszał Stanisław Zakrzewski zmyślając co niemiara. Niekiedy podając obciążenia nie zwracał uwagi na to, że w Zachodnich publikacjach były liczone w funtach a nie kilogramach.

Na pewno siłacze końca XIX wieku i pierwszej połowy XX, byli nieco inni niż my. Inni w tym znaczeniu, że jedzenie jakie spożywali było czystsze. To samo poniekąd można powiedzieć o środowisku. To wpływało na hormony i na ogólne zdrowie i sprawność. Stop! Nie wszystko było takie różowe. Mnóstwo fabryk zanieczyszczało miejskie powietrze bardziej niż obecnie. Mleko w miastach często było skażone prątkami gruźlicy (stąd narodziła się moda na pasteryzację mleka) i często "poprawiane" farbą. Zawsze byli tacy, co chcieli nieuczciwie zarobić. Więc lepsze warunki niż my mieli ci, co wychowywali się poza wielkimi ośrodkami przemysłowymi. Na pewno mięso, a większość siłaczy tamtych czasów żywiła się głównie mięsem i jajkami, było lepsze niż obecnie. Bez antybiotyków i konserwantów. Bez syntetycznych hormonów. To samo można powiedzieć o warzywach, czy nawet o chlebie. Tak! Chleb tamtych czasów miał w porównaniu z dzisiejszym śladowe ilości glutenu. W drugiej połowie XX wieku ilość glutenu wzrosła w zbożach o kilkaset procent za sprawą hybrydyzacji. Stąd obecnie tyle problemów z jelitami. Fakt, że czasem chleb dla biedoty zaprawiano wiórami, ale to już inna historia.


Wspominam o tym, by pokazać, że rzeczywistość zawsze jest bardziej złożona niż się wydaje i niż chcieliby wyznawcy prostych ideologii. Tym niemniej wyczyny ówczesnych mocarzy robią wrażenie. Z czego się to brało? Jak to się działo, że mimo mniejszej masy niż współcześni siłacze, podnosili często większe od nich ciężary? Nie można ich przecież oskarżać o korzystanie z dopingu. Odpowiedź na te pytania może być poniekąd odpowiedzią na pytanie o tzw. metodologię starej szkoły.

Bez "naukowych" badań
Nasze czasy szczycą się metodologią opartą o "naukowe badania". Jak już wiele razy wspominałem - nie jestem przeciwnikiem badań naukowych, o ile prowadzone są rzetelnie i uczciwie. O ile w ogóle sami naukowcy wiedzą co i jak mają badać. W moim odczuciu młody doktorant, który nie ma za sobą przynajmniej 10 lat ciężkich treningów na siłowni, nie może przeprowadzić sensownych badań nad skutecznością metod w sportach siłowych. Nie wie o co naprawdę chodzi, nie ma szerokiej perspektywy. Jego krótkofalowe badania mają niewielką albo żadną wartość dla kogoś kto trenuje długie lata. W tym wypadku zawsze doświadczenie będzie górowało nad tzw. nauką. Sam mając za sobą staż 30 lat treningu, z pewnymi przerwami, z okresami bezkrytycznego powielania pewnych bzdur, z czasem przeprowadzania różnorakich eksperymentów, niekiedy mam wrażenie, że ciągle bardzo mało wiem o sportach siłowych. Dodam jeszcze, że większość tych bzdur, które mi tylko zaszkodziły, była właśnie oparta o "naukowe badania".
Nasi przodkowie nie mieli ani dostępu do internetu pełnego fotelowych ekspertów ani do wspomnianych wyżej badań. Robili to co przynosiło efekty. Nie znaczy to wcale, że byli nieomylni i należy obecnie powielać bezkrytycznie ich metody. Uczciwie też trzeba stwierdzić, że wiemy tylko trochę o tym jak naprawdę trenowali. Każdy podchodził do tematu nieco inaczej. Jedno na pewno ich łączyło - ćwiczyli dużymi ciężarami, ale jednocześnie rzadko podnosili swoje maksy. Zwykle też mieli bardzo dobry apetyt. Jedli dużo mięsa, a nie sojowe odżywki białkowe, co nieraz pozwalało im dożyć osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu lat w całkiem dobrej formie. Lepszej niż niejeden współczesny dwudziestolatek. Wielu z nich piło hektolitry surowego mleka, co miało swoje plusy, jak i minusy, o czym już wyżej wspominałem.


Wiedzieli, że trzeba dźwigać duże ciężary. Często też, wbrew zaleceniom wielu współczesnych fanatyków jakości, robili ruchy częściowe, by ciężary były jeszcze większe. Dlatego rzadko sięgali po wysokozakresowe serie, choć i tu były wyjątki, jak choćby Sandow. Jednak i on raczej w rozkwicie swej kariery nie robił już serii po 100 powtórzeń, a jego zalecenia do takiego treningu był raczej skierowane do dzieci, młodzieży i początkujących.

Wysokie i niskie zakresy
Sam długie lata trenowałem na wysokich zakresach odnosząc z tego korzyści. To co ostatnio piszę nie jest zaprzeczeniem moich wcześniejszych zaleceń dla niektórych, by robić dłuższe serie. Rzecz bardziej w tym, by dostosować ciężar i zakres do swoich aktualnych potrzeb i możliwości. Niekiedy w celu pobudzenia danego opornego mięśnia trzeba zafundować mu długie serie, a dopiero, gdy ruszy w górę, poddać go reżimowi dużych ciężarów.
Ważna jest również wydolność układu nerwowego, jak i stan zdrowia. Nie każdy może robić ciężkie pojedyncze single. Nawet jeśli może fizycznie, to po pewnych czasie - na początku wydaje się to łatwe - psychika zaczyna się buntować. Dlatego nie każdy da radę tak trenować dłużej. Do tego dochodzi kwestia stażu. Zwykle trzeba co najmniej kilku lat, by miało sens zmierzyć się z taką metodą. Są to sprawy, które już nieraz poruszałem i tłumaczyłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz