Wpływ
reklamy
Chyba
większość z nas nawet nie zdaje sobie sprawy z wypaczeń myślenia,
do jakiego dochodzi pod wpływem nachalnej i wszechobecnej reklamy.
Nim to wyjaśnię, muszę najpierw opisać pewną ważną zależność.
Chodzi o to, że to język jest tworzywem myśli, a nie myśl
tworzywem języka. Małe dziecko nie zacznie myśleć dopóki nie
opanuje jakiegoś minimalnego zasobu słów i pojęć. Często
pokutuje przeświadczenie, że najpierw pojawia się myśl, a potem
dopiero ubiera się ją w słowa. Tak nie jest. Myślimy w konkretnym
języku. Nawet jeśli przyjąć, że np. matematyk zajmując się w
swojej pracy myśli pojęciami matematycznymi a nie słowami, to
przecież najpierw musiał się tych pojęć nauczyć i zrozumieć co
oznaczają. To język - jaki by nie był - kształtuje nasze
myślenie. Przed opanowaniem słownictwa są tylko uczucia i impulsy.
To
dlatego tak często kładę nacisk na poprawność pisowni i
stylistyki. Każdemu - mnie też - zdarza się robić błędy. Jeśli
to zauważymy, warto je poprawić. Niestety z niechlujstwa językowego
i wtórnego analfabetyzmu zrobiono powód do dumy. Piszę jak piszę,
czy raczej bełkoczę jak bełkoczę i nikomu nic do tego.
Podziwiajcie moją mądrość! Tak było zawsze, ale od kiedy w
związku z upowszechnieniem internetu każdy zaczął się wypowiadać
- zalało nas to morze bełkotu. Powtarzam - brak precyzji
wysławiania się w słowie i piśmie, to brak precyzji myślenia.
Obecnie nawet wielu doktorów czy profesorów ma z tym problem.
Właśnie dlatego tak łatwo nami manipulować. W tym miejscu wracamy
do reklamy. Pojawiło się myślenie sloganami. Nigdy nie
przyłapaliście się na tym, że w rozmowie przywołujecie jakiś
slogan? Czasem serio, czas niby to żartem? Przyznam, że mnie się
to zdarza. Coraz częściej nasz język, a zatem i myślenie -
kształtują reklamy. Konsekwencją tego jest fakt, że często nie
rozróżnia się reklamy od rzetelnej informacji. Niekiedy trudno
rozróżnić co jest reklamą, a co faktycznie odwoływaniem się do
rzetelnej wiedzy. Także badania naukowe, odpowiednio spreparowane i
przytoczone, stają się narzędziem marketingu. Typowe stwierdzenia
"amerykańscy naukowcy udowodnili...", "w badaniach
wykazano..." pochodzą z tekstów reklamowych!
Ten
proces postępuje. Zauważyłem, że u niektórych autorów, których
artykuły czytuję, wywód staje się coraz bardziej chaotyczny i
tylko narasta ilość błędów. W rezultacie człowiek piszący
kilka lat temu sensowne rzeczy, teraz stał się niezrozumiałym
grafomanem. Do tego przejawia jakby mniej krytycyzmu do tego co sam
pisze lub na co się powołuje. To samo można napisać o wielu
książkach czy tłumaczeniach z języków obcych.
Biblioteki
Dziwną
politykę uprawia się obecnie w stosunku do bibliotek. Inwestuje się
w systemy informatyczne i internet w bibliotekach zamiast przeznaczać
pieniądze na zakup nowych książek. Jest to tym bardziej
niezrozumiałe, iż dziś naprawdę mało kto nie ma dostępu do
internetu w domu w taki czy inny sposób. Kiedyś biblioteki były
głównym źródłem wiedzy. Zarówno te publiczne, jak i
specjalistyczne. Sam obecnie posługuje się w dużej mierze różnymi
wydaniami elektronicznymi, ale od czasu do czasu zaglądam do
bibliotek. Co ciekawe, czasem nawet w małej filii podmiejskiej można
znaleźć wartościowe rzeczy. Przy okazji pamiętam, jak w czasie
studiów inni dziwili się, że czytam coś co "nie jest
potrzebne" na egzamin. Widziałem polonistki z
kilkudziesięcioletnim stażem, które nie umiały wyszukiwać sobie
książek w bibliotece. Zarówno w systemach informatycznych, jak
poprzez staromodne przeszukiwanie półek wg katalogów. Dlatego
warto od czasu do czasu wybrać się do biblioteki i po prostu
pogrzebać na półkach, albo w katalogach.
Moda
na szybkie czytanie
Mniej
więcej dwadzieścia lat temu pojawiła się moda na szybkie
czytanie. W jakimś stopniu trwa do dziś, choć już chyba w
mniejszym natężeniu. Od razu stwierdzę, że nie mam nic przeciwko
technikom szybkiego czytania. Sam w jakimś stopniu z nich korzystam.
Jednak jest coś nie tak w tym, że spada czytelnictwo, a
jednocześnie zwiększa się zainteresowanie szybkim czytaniem.
Pierwszym i najważniejszym warunkiem szybkiego czytania jest
czytanie! Trzeba dużo czytać, by czytać szybko. Jednak jest w tym
jeszcze jedna pułapka. Nie można czytać tak samo szybko
beletrystyki czy jakich prostych artykułów informacyjnych, co
książek naukowych. Tzn. niby można, ale ile się wtedy z tego
zrozumie? Tak więc szybkość musi być dostosowana do tematyki, jak
i do sposobu pisania danego autora. Niektórzy mają zdolność
opisywania trudnych zagadnień w sposób prosty. Jednak często nie
jest to do końca możliwe i nie każdy nawet wybitny naukowiec
potrafi w sposób przystępny przekazać wiedzę i wyniki swoich
badań. Trudno pisać książkę z fizyki czy matematyki bez podania
całego aparatu matematycznego, a tego już nie da się szybko
czytać. Podobnie będzie także z chemią czy biochemią, jak
również z poszczególnymi działami biologii np. z anatomią.
Myślę, że to dobry moment by zwrócić uwagę, że zakradła się literówka do tytułu tej serii artykułów (zdobywanie zamiast zdobywania) :)
OdpowiedzUsuńJako dzieciak zawsze wstydziłem się tego, że bardzo wolno czytam, chociaż czytałem dosyć sporo. Później, gdzieś przede maturą, odbyłem kurs szybkiego czytania. Moje tempo czytania nie zmieniło się prawie w ogóle, ale od tamtej pory przestałem się z jakiegoś powodu przejmować tym, że czytam powoli :)
Zresztą tak naprawdę nie liczy się sama szybkość czytania, co raczej jego jakość i objętość. Krótko mówiąc decydującym czynnikiem jest tak naprawdę zdolność do długotrwałego skupienia na tekście. Na kursie szybkiego czytania uczyli nas, że grzechem numer jeden jest wokalizowanie czytanego tekstu, czyli bardzo ciche czytanie go na głos albo odtwarzanie dźwięku w myślach. Tymczasem znam osobiście kilka osób, które dosłownie połykają książki, a jak się siedzi koło nich, kiedy czytają to aż szlag człowieka trafia od tego ciągłego mruczenia pod nosem :) Natomiast zdolność tych osób do skupienia na tekście jest wręcz niewiarygodna i w zasadzie nie ma znaczenia, czy czytają w domu, czy w tramwaju albo innym głośnym miejscu.
Dzięki. Poprawione :)
OdpowiedzUsuńMnie też uczono unikania wokalizacji. Tymczasem niekiedy pomaga, zwłaszcza przy trudniejszych tekstach.
Na pewno pomaga wyciszyć rozpraszające myśli w czasie czytania :)
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie, przypadkiem byłem świadkiem sytuacji, która świetnie obrazuje problem podwórkowych ekspertów. Na pewnej krakowskiej siłowni słyszałem, jak trener personalny (zdaje się taki certyfikowany, bo miał koszulkę z wielkim napisem Coach i logiem jakiejś organizacji) tłumaczył swojej podopiecznej, że mięśnie brzucha trenuje się zupełnie inaczej niż pozostałe grupy mięśniowe bo to mięśnie gładkie.
Cóż, miałem szczęście, że tylko koło niego przechodziłem, bo jakbym akurat robił przysiady wypuściłbym chyba sztangę z wrażenia :)
Poruszyliście w komentarzu bardzo ciekawą kwestię a mianowicie to ile zostanie w głowie po czytaniu.
OdpowiedzUsuńCzy stosujecie jakieś techniki notatkowania bądź streszczenia przeczytanej strony/rozdziału jeśli jest to przykładowo jakaś książka około medyczna? Jakieś mechanizmy powtórek bądź fiszki w Anki?
To język - jaki by nie był - kształtuje nasze myślenie.
OdpowiedzUsuń100% racji :-)
Można też powiedzieć - kto panuje nad językiem - ten ma władzę.
Ja pracuję w sumie na dwa sposoby. Pierwszy, mniej zobowiązujący, dotyczy rzeczy, na których temat nie mam generalnie zamiaru niczego pisać. Wtedy po prostu czytam jak najwięcej w zależności od tego, co mnie akurat zainteresuje. Takie podejście ma tę zaletę, że wiedza, która się kształtuje jest bardzo szeroka, daje duże pole do własnych przemyśleń, a wnioski, które ostatecznie pojawiają się w głowie są zbudowane na bazie ogólnego, bardzo szerokiego w takim podejściu obrazu danej dziedziny. Niemniej nie jest to podejście systematyczne, więc bazując tylko na nim nie napiszesz niczego solidnego (może z wyjątkiem jakiegoś eseju, w którym opiera się tylko na własnych przemyśleniach). Zwykle, kiedy trafię przy tym na coś naprawdę dla mnie wartościowego, nie mam większego problemu, żeby to zapamiętać, a przynajmniej wiedzieć, gdzie w razie czego szukać tego z powrotem. Jednocześnie nie obciążam się w trakcie czytania robieniem notatek z tekstu, o którym przecież nie wiem z góry, czy jest wartościowy czy nie. Gdybym miał zapisywać sobie notatki z każdej przeczytanej książki czy artykułu zyskałbym górę śmieci, do których nigdy bym nie zaglądnął :) Wydaje mi się też, że byłaby to łatwa droga do nadawania zbyt dużej wartości czytanym akurat tekstom. Najpierw trzeba coś przeczytać, a dopiero potem to ocenić, nie na odwrót :)
OdpowiedzUsuńZupełnie inaczej sprawa wygląda, kiedy potrzebuję jakiś obszar wiedzy sobie uporządkować. Najczęściej wtedy, kiedy zamierzam coś napisać, jak FAQ czy moją magisterkę albo jakieś pomniejsze teksty. Żeby być w stanie to zrobić, muszę już mieć "odrobione" ogólne oczytanie w danym temacie, które opisałem wyżej. Jestem zdania, że nie da się napisać niczego wartościowego, jeżeli najpierw naprawdę porządnie i szeroko nie doświadczyło się danego tematu. Kapuściński powtarzał, że na jedną napisaną stronę przypada sto przeczytanych i zgadzam się z tym podejściem w całej rozciągłości.
Dopiero, kiedy posiada się taką ogólną i nieusystematyzowaną wiedzę w jakiejś dziedzinie, jest się w stanie określić, czy jakieś konkretne pozycje są wartościowe czy nie. Krótko mówiąc, nie byłbym w stanie zrobić szczegółowych notatek z jakiegoś artykułu bez wcześniejszego obycia w danej dziedzinie. Tzn. byłbym w stanie zrobić notatki, ale nie byłyby do niczego przydatne za wyjątkiem zdawania egzaminu z tego konkretnego artykułu :) To nie jest moim zdaniem w ogóle sposób na budowanie wiedzy. Między innymi dlatego samo czytanie artykułów, nawet najlepszych, zwykle nie wystarcza, żeby zdobyć wiedzę w danym temacie.
Co do samych notatek, to wygląda to u mnie tak, że przeglądając materiały wynotowuję sobie w Wordzie cytaty zawierające potrzebne mi informacje. Oczywiście już po zweryfikowaniu i razem z krótką notatką, skąd dany fragment pochodzi. Kiedy mam już poczucie, że zebrałem wszystkie potrzebne materiały, porządkuję je sobie robiąc mapę myśli i tym samym ustalając sobie wstępny plan dalszej pracy. O mapach myśli można sporo poczytać u Tony'ego Buzana i akurat to jest coś, co uważam za bardzo przydatne. Jeśli zrobi się je dobrze, to bez problemu można na nich dodawać nowe informacje, zaznaczać różne korelacje itd. No i ma się skrócony obraz tematu przed oczami na jednej kartce papieru, co bardzo fajnie pomaga w ogarnięciu całości. Naprawdę świetne narzędzie.
Mam też pewne własne doświadczenia dotyczące systemów powtarzania wiedzy. Niestety, jak się okazało, negatywne :) Dawno temu, ucząc się szwedzkiego, robiłem w taki sposób, że wykuwałem partię kilkudziesięciu słówek i notowałem sobie datę, kiedy się ich nauczyłem. Powtarzałem je kolejno po 10 minutach, po jednym dniu, potem po tygodniu, miesiącu i, jeśli jeszcze ich do tego czasu nie zgubiłem, to po pół roku. Ten system opiera się ponoć na badaniach ludzkiej pamięci i charakterystyki procesu zapominania i ma optymalizować naukę różnych zagadnień. Teoretycznie tak właśnie było, tylko że nigdy jakoś to do końca nie działało. Mogłem się w ten sposób nauczyć słówek czy materiału do egzaminów, ale jakoś nie miałem poczucia, że rosła dzięki temu moja wiedza ogólna czy znajomość szwedzkiego. Co do języka, zmieniło się to tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy zacząłem aktywnie czytać, a później pracować w tym języku. Dopiero regularny kontakt, w normalnych życiowych sytuacjach sprawił, że tych wykuwanych w męczarniach słówek jestem w stanie normalnie używać. Co więcej, nowe zwroty i słówka jakoś tak same wpadają. Jak czegoś nie znam, to sprawdzę, potem zaczynam sam tego używać... Nie ma w tym żadnej magii, żadnej sekretnej techniki nauki języka. Jeśli chcesz się nauczyć mówić w obcym języku, nie masz innego wyjścia: musisz go od początku aktywnie używać. Czytać, starać się rozmawiać z ludźmi. Najlepiej wyjechać na jakiś czas do danego kraju. Oczywiście do pewnego stopnia taka "szkolna" nauka też jest konieczna. Żaden normalny dorosły człowiek nie podejmie nauki angielskiego wyjeżdżając na Wyspy i licząc, że w końcu się czegoś nauczy :) Natomiast trzeba zdawać sobie sprawę, że tego typu nauka ma bardzo ograniczony charakter i dopiero aktywne i regularne używanie sprawi, że ten język naprawdę opanujemy. Jeśli czytając artykuły albo oglądając filmy po angielsku kilkanaście razy usłyszysz jakąś frazę, to ją zapamiętasz. Potem trzeba się przemóc, żeby spróbować użyć jej w rozmowie, a kiedy już kilka razy Twoi uroczy koledzy z pracy Cię z tego powodu wyśmieją, zaczynasz jej w końcu używać poprawnie. Tak to przynajmniej działa w moim przypadku i z tego co wiem, jest bardzo zbliżone do naturalnego procesu akwizycji języka :)
OdpowiedzUsuńPodobnie jest z każdym innym tematem. Możesz, stosując tego typu systemy powtarzania, dobrze wyuczyć się do jakiegoś egzaminu. Na pewno Ci to nie zaszkodzi :) Ale szerokiej wiedzy w żadnej dziedzinie tym sposobem nie zbudujesz. Do tego trzeba się w niej po prostu zanurzyć, rozmawiać z ludźmi, samemu próbować pisać i tak dalej i tak dalej :)
Musiałem podzielić posta na dwie części, ponieważ okazało się, że maksymalna dopuszczalna długość wypowiedzi na blogu wynosi 4096 znaków :)
OdpowiedzUsuńJak widzę mamy podobny system pracy :) Tylko map myśli nie stosuję, bo w moim wypadku się nie sprawdzają, wolę normalnie wypunktować ważniejsze rzeczy.
OdpowiedzUsuńNatomiast co do nauki języka, to akurat nie jest moja mocna strona, ale jeśli już uczyć się jakichś zestawów na pamięć, to lepiej całych fraz czy nawet zdań niż pojedynczych słów. Swego czasu w GRU kazano się uczyć na pamięć całych stron z książek w języku, który uczeń miał opanować. No i lepiej robić to aktywnie np. poprzez pisanie danych fraz w jakimś programie lub nawet ręcznie niż po prostu tylko powtarzając. Natomiast te wszystkie programy do nauki języków z wszelkimi wodotryskami, obrazkami itp. może dobre są dla małych dzieci, ale nie dla dorosłych, którzy poważnie chcą się czegoś nauczyć.
Osobiście uważam że do słówek korzystanie z programów flashcard wykorzystujących algorytm Space Repetition memory jest najlepszym naukowym podejściem, a krzywa zapamiętywania to udowadnia. Kwestia tylko tego aby trenować w obu kierunkach, zarówno docelowy język na ojczysty jak i odwrotnie.
OdpowiedzUsuńCo do dyskusji o zgłębianiu literatury przedmiotu to ciekawe podejście przedstawił ten oto fizjo bloger.
Bardzo fajny system archiwizacji i swoistych odnośników:
https://zaccupples.com/2017/05/03/the-6-step-method-to-reading-the-shit-out-of-books/
Myślę że u Marka problem był że nie znajdował kontekstu w którym może te słówka użyć. Wielopoziomowa praca czytając,mówiąc,pisząc, słysząc musi przynieść dobry efekt.
OdpowiedzUsuńTo prawda, nie twierdzę, że nie ma czegoś takiego, jak krzywa zapamiętywania ani że nie warto uczyć się słówek. Rzecz w tym, że nauka języka nie ma żadnego sensu, jeśli jest zanurzona w próżni. Tak długo, jak nie zaczniesz aktywnie korzystać z języka, czy to prywatnie, czy zawodowo czy nawet po prostu w ramach jakichś studiów albo konwersatorium, tak długo nie ma szans na realne opanowanie tego języka. Po prostu będzie to dla mózgu wiedzą i umiejętność kompletnie abstrakcyjna i bezużyteczna, a taką się dość szybko zapomina. Słówek warto się uczyć, ale żeby je potem pamiętać, trzeba ich też używać w realnych sytuacjach. Stąd racją jest też to, co pisze Stefan. Dobrze jest opanować słówka w gotowych kontekstach. Główną zaletą takiego podejścia jest jednoczesne utrwalanie gramatyki, ale też większą łatwość w stosowaniu.
OdpowiedzUsuń